Tak, jak było to do przewidzenia od momentu, w którym swe stopy w Vendigroth postawili przedstawiciele AntyWipu – miasto umierało. O ile pierwsze krople deszczu mieszkańcy powitali z radością, gdyż pomogły one powstrzymać szalejący w mieście pożar o tyle gwałtowna burza nie spodobała się niemal nikomu. Oczywiście deszcz, o niespotykanym w tak niewielkiej odległości od pustyni natężeniu, był zjawiskiem niecodziennym, choć nie aż tak groźnym. Nie aż tak jak powtarzające się coraz częściej wstrząsy ziemi. Ciemny materializujący się nad miastem kształt wcale nie był już potrzebny, aby w mieście zapanowała panika...
Lith prowadziła beznadziejną walkę o ocalenie przed szalejącą ulewą wyteleportowanego na portową ulicę księgozbioru. Słoneczko z szerokim uśmiechem na twarzy, traktując to zapewne jako świetną zabawę i zupełnie nie zwracając uwagi, iż przemoczone czerwona sukienka przykleja się do jej ciała, pomagała bibliotekarce. Washu jednak pożegnał się szybko i ruszył biegiem w stronę centrum miasta. Windkuind, koło którego pojawili się nasi bohaterowie w zasadzie nie znał żadnego z nich, a poza tym był zajęty organizacją ewakuacji miasta. Doktor Korokov ruszył spokojnym, choć zdecydowanym krokiem w stronę zacumowanego na przystani statku.
Tymczasem w opuszczonej bibliotece słychać odgłosy rozmowy:
- Płomienny demon i pół-smok tam się czają. -
- To nie dobrze... -
- Czekaj, czekaj. Czy ty przypadkiem nie mówisz o Cai? -
- Aha. Znowu ma jakieś czarne myśli. -
- Czyli jeszcze GO tu nie ma. -
- GO? -
- A nie, nic. Mniejsza o to. -
- Zatem czas na podstawowe pytanie. Co dalej? -
<słychać przeraźliwy huk i odgłos roztrzaskujących się głazów, a chwilę później kasłanie kilku osób, spowodowane tumanami kurzu>
-Ciężkie bydle...
-Jest mocny... I chyba wyjątkowo zależało mu na tej książce...
-Zbierajmy się stąd, jeżeli chcemy żyć.
-Eee... Yuby?
-Co?
-Możesz mnie oświecić?
-Krótko i zwięźle: ktoś w podziemiach składał ofiary, sadząc po krwi, to z ludzi. Widzę że nie tylko tam... W każdym razie przebudził jakiegoś demona, któremu wyraźnie zależy na tej księdze. Nie pytaj mnie co w niej jest, bo jeszcze nie wiem. No... poza tym, że to coś istotnego. A teraz się zbierajmy... Mam zamiar dowiedzieć się kto bawi się w okultystów i o co w tym wszystkim chodzi.
Klapa w podłodze otwiera się i do pomieszczenia pospiesznie gramolą się kolejno wysoki, blady mężczyzna o brązowych włosach, dwa wilki, następny, nieco lepiej zbudowany, choć równie wysoki co poprzedni mężczyzna o długich, sięgających pasa zielonych włosach, piękna elfka, TUŻ za nią uśmiechający się do swoich myśli facet w okularach, jasnowłosa dziewczyna o poważnym spojrzeniu i w końcu również wysoki i blady mężczyzna o ciemnych włosach. Ten w okularach przygląda się w reszcie porządnie swoim kompanom .
* Kurde, nie wiedziałem, że jestem tu najniższym facetem... no... na szczęście jest jeszcze Caibre...*
Cała grupa bez słowa wybiega przed gmach biblioteki. Blady pół-wampir dostrzega w pewnej już odległości rudowłosego mężczyznę biegnącego w stronę formującego się nad miastem ciemnego kształtu.
- Cai! –
Zwołany fechtmistrz zatrzymał się, łapiąc jednocześnie za skrawek szaty biegnącego przed nim potężnego mężczyzny, który również się zatrzymał. Grupka, która szybko opuściła bibliotekę, na której ścianach zaczynały już pojawiać się rysy i pęknięcia podbiegła do lisiego demona i jego towarzysza. Mężczyzna w okularach – Crow – wiedział jak wspaniałe zjawisko będzie można zaraz zaobserwować. Widział to już raz, w pewnym dworku, a także słyszał o tym co nieco od osób uczestniczących w Bitwie o Shirue. Członkowie AntyWipu, chodzący na co dzień swoimi ścieżkami spotykają się w jednym miejscu, aby osiągnąć wspólny cel. Było to zjawisko, którego nie można było szybko zapomnieć – potężna machina czystej, brutalnej, a jakże pięknej jednak siły. Crow nie znał górnej granicy możliwości współpracujących AntyWipowców, ale sądził, iż owy cienisty kształt ma już przerąbane. Każda osoba z zewnątrz przeszkadzała by teraz tylko AntyWipowcom. Przeszkadzała by, lub została by anihilowana ‘przez przypadek’ w czasie walki. Poza tym Crow wiedział co nieco o stosunkach panujących między Psią Ligą, a AntyWipem, szybko postanowił więc zareagować
Crow: ‘My w trójkę pójdziemy zająć się ewakuacją miasta’ – wskazuje ręką na Irian i Maczera – ‘postaram się do was później dołączyć. Mam ważne pytanie, ale zadam je jak będziemy mieli wolną chwilkę.’
Irian, Maczer i Crow odłączają się od grupy, by pokierować wraz z Windukindem, strażnikami miejskimi, oraz Synami Cienia pokierować biegającym bezładnie w panice tłumem. Ewakuacja jest prowadzona tak, by wszyscy ludzie znaleźli się możliwie daleko od epicentrum wstrząsów i przybierającej coraz bardziej wyraźne kształty sylwetki. Część zostaje więc skierowana na pustynię, w stronę kilku rozsianych wokół miasta wiosek, a część, która znajdowała się akurat w porcie zostaje ewakuowana na dwa mniejsze i jeden większy statek.
Washu biegł jedną z opuszczonych już uliczek. W zasadzie, to w nieco niespodziewany sposób, ale wydarzenia przyjęły mniej więcej korzystny dla niego obrót. Oczywiście nie miał tu na myśli zrównywanego z ziemią miasta, choć przewidywał, że do pewnych zniszczeń może dojść. Ludność była ewakuowana szybko i sprawnie, widać podstawiony przez SC potrafił pokierować strażą miejską w kryzysowej sytuacji, a zaistniała sytuacja spowodowała, że SC przestało mu chwilowo dreptać po piętach. Washu skręcił na kolejnym skrzyżowaniu w prawo, wbiegając w jeszcze węższą, boczną uliczkę. Przebiegł jednak tylko trzy kroki, po czym zatrzymał się w miejscu.
Washu: ‘Wyłaź!’
Z ciemnego zaułka wyłania się szczupła sylwetka Portosa. Na jego ciemnej twarzy nie malują się żadne emocje. Washu błyskawicznie wyciąga oba rewolwery, a Portos wysuwając z rękawów ostrza katarów biegiem rusza w stronę byłego szeryfa.
Strzał
Metaliczny brzdęk rykoszetu
Strzał
Iskry i znów rykoszet.
Trzeci raz Washu nie zdążył wystrzelić. Portos, który odbił oba, bardzo celnie wymierzone strzały teraz wykonał szerokie cięcie prosto w gardło blondyna. Washu jednak zatrzymuje kolbą broni morderczy cios. Obaj siłują się przez chwilę. Nagle Washu kuca, oddając strzał w kolano Portosa. Przed oczyma zawirowały mu żółte szaty łysego mężczyzny. Washu usłyszał dźwięk jego własnego pocisku odbijającego się od bruku. Zdążył jeszcze pomyśleć, że wykonując błyskawiczny piruet Portos znalazł się za jego plecami. To był koniec pojedynku dwóch szeryfów, ale jego wynik był odmienny od oczekiwań obydwu mężczyzn. Z głośnym hukiem ulica pęka. Pobliskie domy zaczynają się osuwać w powstałą przepaść. Washu oddaje jeszcze trzy strzały w stronę nie mogącego już unikać Portosa, po czym obaj znikają w nowopowstałej czeluści.
Ewakuacja przebiegała nadzwyczaj szybko i sprawnie. Miasto nie miało z resztą aż tak wielu mieszkańców. Przemoknięta do suchej nitki Irian przemierzała wraz z Maczerem jedną z opustoszałych już uliczek, gdy nagle jej spojrzenie padło na Lith, trzymającą wraz z Słoneczkiem jakiś prowizoryczny baldachim nad ocalałymi książkami. Błagalnym spojrzeniem poprosiła Psioligowców o pomoc. Suchych ksiąg została niecała setka, więc w czwórkę, przy pomocy jakichś prowizorycznych środków transportu przenieśli całość na znajdujący się niedaleko statek. W związku z zaistniałą sytuacją nie było oczywiście mowy o zachowaniu wszystkich trzech kabin, które doktor Korokov zarezerwował dla Psioligowców, ale z jednej przynajmniej starszy mężczyzna absolutnie nie zamierzał rezygnować. W niej też złożyli przetransportowane księgi i wbiegli z kajuty. Przedarli się przez tłum zgromadzonych na pokładzie, pokazujących coś palcami mieszkańców miasta i już chcieli zbiec z powrotem na ląd, gdy zostali zatrzymani przez dwójkę mocarnych oficerów.
- Musimy już ruszać, nie możecie opuścić statku -
Maczer zauważył, maleńką łódkę, wciąganą pod powierzchnię wody, przez wir powstały w wyniku pęknięcia dna przystani. Wiedział, że oficerowie mają rację. Ewakuacja była z resztą już zakończona, z przemoczonych ksiąg niewiele pewnie już zostało, a AntyWip pewnie poradzi sobie z demonem... Oby...
- ‘Ale tam został Raflik’ – Lith rzuciła się do przodu, ale powstrzymała ją silna dłoń Maczera. Ten ostatni uśmiechał się tylko z powodu niewiedzy bibliotekarki.
Maczer: ‘Kto jak kto, ale ON sobie poradzi. Na pewno.’
Crow, który odłączył się nieco wcześniej od Irian i Maczera również zakończył ewakuację ludności z wyznaczonej mu przez Windkuinda części miasta. Ruszył więc biegiem w stronę przerażająco już wyraźnego, choć nadal czarnego i nieokreślonego kształtu, licząc, iż AntyWipowcy nadal się tam znajdują. Drogę jednak zagrodziła mu grupka strażników.
- A Ty dokąd? -
Crow wskazał ruchem głowy wielką ciemność. Strażnicy odsunęli się, by go przepuścić. Crow ruszył biegiem w obranym przez siebie kierunku, ale nie zrobił nawet dwóch kroków, gdy ciężka rękawica przywódcy grupki strażników opadła mu na potylicę. Crow ujrzał (dla odmiany) ciemność przed oczyma i osunął się na pokryty już znaczną warstwą wody bruk.
- Oszalał ze strachu, ale szkoda go’ – powiedział Artur DeDor – ‘ załadować go na Santa Pietę‘
* * *
Windukind, Maczer, Irian i Korokov, a także Lith i Słoneczko siedzieli w jednej z najbardziej luksusowych kabin na statku. Przytomność umysły, albo raczej upartość doktora Korokova pozwoliła im zachować resztki komfortu podczas podróży na zatłoczonym statku. Od kilku godzin panowała nie przeszkadzająca nikomu cisza. Każdy był zagłębiony w swoich przemyśleniach. Podsumowywali swoje działania w Vendigroth, układali plany na najbliższą przyszłość. Wielu z nich myślało też o AntyWipowcach. Abstrahując od tego, czy życzyli im powodzenia, czy nie powiedzmy, że zastanawiali się nad losami członków wrogiej organizacji. Czy zostali w mieście, by zmierzyć się z demonem? A może są gdzieś tu na statku? Korokov wstał i bez słowa opuścił pomieszczenie. Korytarz śmierdział potem leżących stosunkowo gęsto na podłodze mężczyzn. Wyszedł na również zatłoczony pokład i podszedł do jakiegoś marynarza.
Korokov: ‘Jak nazywa się ten okręt’
Marynarz spojrzał na doktora, ale szybko pokiwał głową ze zrozumieniem.
Marynarz: ‘Santa Pieta’
Korokov: ’Rozumiem... A dokąd zmierzamy?’
Marynarz: ‘Jak na tak dużą ilość osób na pokładzie mamy bardzo małe zapasy żywnościowe. Nasza jedyna możliwość to licząc na dobre wiatry dopłynąć do Brenhen.’
Korokov: ‘Brenhen? A gdzie to jest?’
Marynarz: ‘W queście Olore i Tirnesse Sanyeva’
Korokov: ‘... -_-‘ ’
Marynarz: ‘Proszę tego nie rozpowiadać, ale jeśli zaczniemy oszczędnie racjonować żywność, to wystarczy jej na trzy dni. Do Brenhen dotrzemy najwcześniej za cztery. Jeśli nie dopisze pogoda, to miejcie nas bogowie w swojej opiece.’
Korokov: ‘Spokojna głowa... Kilku z nich was ma’
Marynarz: ‘co?’
Korokov: <stojąc już plecami do marynarza> ‘Nie, nic’ <po czym wraca do kabiny Psioligowców>
Czerwone słońce chowało się za horyzontem, a ponure kształty Vendigroth zostały prawdopodobnie raz na zawsze za podróżnikami
Last edited by Crow on Thu Feb 19, 2004 9:59 pm, edited 1 time in total.
|