Słońce chyliło się ku zachodowi. Cienie wydłużyły się, a widoczność z minuty na minutę stawała się coraz gorsza. Pora wyraźnie sprzyjała Ważkom, które dokładnie wybrały czas na przeprowadzenie akcji.Postacie ubrane w czerń powoli zaczęły wynurzać się spośród cieni, opuszczać bezpieczne schronienie pomiędzy skałami. Droga kończyła się litą skałą. Zabójcy podchodzili do niej, dotykali skały ręką, aby się upewnić, czy na pewno jest to skała.
Była.
W szeregach można było usłyszeć niezadowolone pomruki, a w rozmawiających przyciszonym tonem głosach - wyczuć zmęczenie. Tyle trudu i wyrzeczeń, ciężka, parodniowa przeprawa przez najwyższe góry Advarku i nic. Wielu straciło życie.
A na końcu była lita skała.
***
Nie podobało mu się to wszystko. Aura powoli przestawała działać. Powoli zaczynał odczuwać skutki. A teraz oni jeszcze chcieli uciekać. Bez planu, bez broni. W środku nocy, w niezbadany las.
Jednak bez względu na to, jak głupi był to plan, Quoth miał tylko jedną szansę na to, aby stąd się wydostać. I to oni nią byli.
Miał ochotę złapać tego ich przewodnika, Tarietha, i walić jego głową o ściany wozu, aż razem z kretyńskimi pomysłami wypłynie mózg. To resztki Aury, wciąż jeszcze obecnej w jego ciele, próbowały przejąć kontrolę. Musiał się skupić, oczyścić umysł z jej wpływu. Jeżeli już został zmuszony do tego, by się dostosować, to musi wykorzystać każdą szansę daną przez los.
- I co teraz? - spytał jeden z nich.
- Wyskakujcie i biegnijcie w las, postarajcie się nie zgubić - w głosie przewodnika pobrzmiewała pewność - Jeśli jednak, kierujcie się na ryk Bestii, lub Crow zbierze nas duchami.
- Przecież jak wyskoczymy, to naszpikują nas bełtami. Albo dogonią konno i rozwleką na mieczach - Quoth rzucił zirytowany. Fakt, że obcy wojownik uwalniał go z więzów wcale nie poprawiał mu humoru.
- Są zmęczeni, jest noc. Las jest na wyciągnięcie ręki - Raczej na odległość strzału z kuszy, pomyślał, przestając słuchać. Gdzie takich szkolą?
- No już, gotowi? - pytanie zawisło w powietrzu.
Nikt nie był, ale wszyscy zgodnie przytaknęli.
Są czasem takie chwile w życiu.
***
Rozmowy powoli cichły, tłum rozstępował się. Wielki Mistrz, mimo swojego, dość już zaawansowanego wieku, szedł przez tłum dziarskim krokiem. Za nim podążali jego zaufani doradcy: Juan de Magnisque, jego prawa ręka i przyszły następca, oraz Aragor, tajemniczy osobnik, o którym nikt nic nie wiedział. Krążyły jednak przedziwne opowieści, zapierające dech w piersiach i tak niesamowite, jak nieprawdopodobne. Prawdą było natomiast, że nikt prócz Wielkiego Mistrza nigdy nie oglądał jego twarzy. Zawsze była przysłonięta kapturem szarego płaszcza.
Wielki Mistrz zatrzymał się kilkanaście kroków przed skałą i przyglądał się jej intensywnie. Po chwili, nie odrywając oczu od przeszkody, odezwał się:
- To na pewno tu, Aragorze? Jesteś pewien?
- Tak, panie. To tu. - głos był lekko zachrypnięty
- Wygląda jak zwykła skała.
- Pozory mylą. Czy mogę zacząć?
- Tak.
Aragor podniósł rękę. Rękaw jego płaszcza obsunął się, a wszyscy zobaczyli, że trzyma w ręku dziwną, fioletową kulę. Wokół kryształu owinięty był wąż, który wgryzał się we własny ogon. Ledwo dostrzegalny blask kołysał się w krysztale przy każdym poruszeniu.
Mag podniósł kryształ na wysokość twarzy, po czym wypowiedział magiczne słowo. Kryształ rozjarzył się fioletowym blaskiem, a Aragor zamachnął się z całej siły, i cisnął przedmiot o ścianę.
Zamiast oczekiwanego dźwięku uderzenia, rozległo się coś, co przypominało plusk. Kula nie rozbiła się, ale zniknęła w skale, której powierzchnia zafalowała niczym woda. Po chwili kryształ wynurzył się na powierzchnię, skała jednak nadal lekko falowała.
- Możemy ruszać, przejście do Cytadeli Czasu stoi przed nami otworem - głos wydobywający się spod kaptura wyraźnie był zadowolony.
- Tak, ruszajmy - powiedział Wielki Mistrz i razem ze swoją świtą wkroczyli w portal.
- Niezła sztuczka - szepnął jeden z zabójców do swojego kolegi - też bym chciał mieć taką fajną kulę.
- Taaak. Tylko co, u diabła, znaczy ten Mellon?
***
Noc zapadała również nad lasem Evergreen. Z każdym krokiem ścieżka wydawała się coraz gorzej widoczna. Marika obawiała się, że już niedługo będzie musiała przedzierać się przez gąszcz roślinności, i wcale jej się to nie podobało. Nie miała ze sobą żadnego wyposażenia, nic, co mogłoby ułatwić jej wędrówkę do serca puszczy druidów.
Na razie miała szczęście. Nic jej nie zaatakowało, nic jej nie zjadło. Co prawda, miała przy sobie krótki miecz skrytobójcy, którego zabiła w Marinie, jednak na dłuższą metę nie nadawał się on do karczowania ścieżki w puszczy.
Nie nadawał się też do polowań. Oddałaby wiele za maczetę i łuk. I coś do jedzenia, upomniał się brzuch. No tak, dawno nie jadła, była już bardzo głodna. Nie można w końcu najeść się jagodami. Nie tak naprawdę.
Jeżeli kiedykolwiek ktoś jej powie, że zwierzęta też mają uczucia i że powinna jeść tylko owoce i warzywa, to osobiście go zabije, pokroi i zje.
Nagle ścieżka skończyła się. Marika przedarła się przez krzaki. Nie było to miłe, czepiały się jej włosów i ubrania. Parę razy usłyszała nieprzyjemny dźwięk drącego się materiału. Po chwili wyszła na rozległą polanę.
Na jej środku paliło się ognisko. Obok siedział człowiek.
Najwyraźniej znał się na rzeczy i pozbierał jedynie suche drewno. Ognisko nie dymiło, a na rożnie piekł się smakowity królik. Marika spojrzała na swoje porwane ubranie. Pewnie w niektórych kręgach kobiety marzyłyby, żeby w taki egzotyczny sposób pokazywać swoje ciało, jednak na szczęście, ona do tych kręgów nie należała. Zrobiła parę ostrożnych kroków, wkraczając w promień światła. Nie chciała wykonywać nagłych ruchów, żeby mężczyzna nie poczuł się zagrożony. Na koniec dnia brakowałoby jej tylko tego, żeby zostać zabita przez pomyłkę.
Mężczyzna dostrzegł ją, przez chwilę się przyglądał, po czym zamachał do niej i gestem zaprosił, aby się do niego dosiadła. Głód zamroczył Marice wszelki rozsądek, więc nie zastanawiając się długo, podeszła i usiadła obok nieznajomego.
- Witaj. Jestem Marika - uśmiechnęła się przyjaźnie - kim jesteś?
- John Locke - blask ogniska odbił się w jego łysej głowie, a on również się uśmiechnął.
Chyba zobaczył głód w jej oczach, gdy patrzyła w stronę dziczyzny.
- Głodna? - pokiwała głową. John zdjął upieczonego już królika z rusztu i oderwał dla niej duży kawałek mięsa. Podsunął też menażkę z wodą. - Proszę. Zjedz coś.
- Ale dla ciebie nie zostanie.
- Nie martw się, już jadłem.- przez chwię przyglądał się, jak dziewczyna połyka wręcz kawałki mięsa. Po chwili, jakby sobie coś przypomniał, dodał - Nie ruszaj się stąd, idę po drzewo. Ogień powinien palić się przez całą noc.
- Dobrze, uważaj na siebie.
Locke wstał, otrzepał swoje zielone spodnie i ruszył w stronę lasu. Marika pochłonęła królika błyskawicznie, popiła wodą. Była zimna. Rozejrzała się po zaimprowizowanym obozowisku. O plecak jej nowego towarzysza był oparty łuk. Kołczan i maczeta były przytroczone przy plecaku. Pewnie gdzieś w środku znajduje się hubka i krzesiwo. I pomyśleć, że znalazła go właśnie w chwili, kiedy potrzebowała tych przedmiotów.
Spojrzała jeszcze raz w stronę, gdzie udał się Locke. Ku jej zaskoczeniu zobaczyła, jak mężczyzna cofa się powoli. Coś było nie tak. Podniosła się błyskawicznie, chwyciła łuk, szybkim ruchem oderwała kołczan od plecaka i pobiegła w stronę towarzysza.
- Co się stało? - krzyknęła po drodze.
- Nic! Nie ruszaj się! Nie podchodź!
- Co? - zatrzymała się i zaczęła intensywnie wpatrywać się w drzewa.
- Powiedziałem, nie podchodź.
I wtedy zauważyła. Spośród drzew wyglądała głowa wielkiego węża. Księżyc odbijał się w jego szmaragdowych oczach. Bezwiednie nałożyła strzałę na cięciwę i napięła łuk
- Nie, nie rób tego!
- On cię zabije, John - głowa węża kiwała się na boki dosłownie parę metrów od Locke'a.
- Nie, nie zabije mnie. To Las go tu przysłał. Marika, wiem, że ty polegasz głównie na swoim rozumie i rozsądku. Ale ja nie. Są na świecie rzeczy, które wymykają się rozumowi. Ja jestem człowiekiem Wiary. I wierzę, że on mi nic nie zro...
Wąż wykonał błyskawiczny atak i połknął Johna Locke'a w całości.
***
Bełty świstały wkoło, a oni biegli. Szaleńczy pęd, aby tylko dosięgnąć upragnionej ściany lasu, zanim kawał drewna z metalowym grotem nie przebije kogoś na wylot. Żołnierze jednak musieli być naprawdę bardzo zmęczeni. Pociski chybiały nie o centymetry, ale o całe metry. Może jednak plan nie był tak głupi, jak się wydawał.
Samurai i przewodnik gdzieś zniknęli. Widział przed sobą tylko tego człowieka, Crowa, czy jak mu tam. Biegł przed siebie, dając z siebie wszystko. Lekko kulał, najwyraźniej po tylu dniach w niewygodnej pozycji jego mięśnie nie były w formie. Jednak z całej siły parł do przodu. Quoth uświadomił sobie, że nabiera dla niego szacunku. Taka determinacja!
Nagle zza drzew wyłoniło się dwóch sługusów Łysego. Prawdopodobnie wybrali się na nocną przechadzkę po lesie. Ich motywy były teraz nieważne. Liczyło się to, że już wyciągali miecze, a Crow nie był w stanie zmienić teraz kierunku biegu.
Już po nim, pomyślał Quoth. Nic nie mogę na to poradzić.
Jednak nagle zdał sobie sprawę, że to nie prawda. Że jest sposób.
Aura.
Nienawidził tego, jednak teraz miał do wyboru: dać Crowowi zginąć, albo...
I wybrał albo.
Skupił się i w ułamku sekundy przywołał do siebie moc Aury. Poczuł, jak przepływa przez jego ciało, jak odbiera mu kontrolę. Mógł teraz tylko patrzeć i modlić się do bogów, w których nie wierzył, żeby Aura nie wyrządziła więcej złego niż dobrego.
Każdy powiedziałby, że to niemożliwe, ale Quoth w pełnym biegu odbił się od ziemi i wyskoczył do przodu. W ułamku sekundy znalazł się przez biegnącym studentem. Żołnierz rozszerzył oczy ze zdumienia i wtedy umarł. Jedną ręką Quoth rozerwał mu gardło, drugą oderwał przedramię z mieczem. Zrobił zwód, ominął upadające ciało, potem podskok i obrót. Miecz odciął głowę drugiemu przeciwnikowi. Głowa upadła w krzaki kilkanaście metrów dalej. Quoth wylądował w przysiadzie.
Nagle rozległ się huk, a drzewo obok Quotha przeorał pocisk. Mężczyzna spojrzał w stronę, z której strzelano. Dostrzegł, że dowódca ma jakiś dziwny typ broni. Jakby miniaturową kuszę, tylko bez cięciwy. Wkładał właśnie metalową kulkę do wylotu rury. Quoth przekalkulował szanse i stwierdził, że zabije go kiedy indziej.
Rzucił tylko okiem, czy Crowowi udało się uciec, po czym obrócił się i pobiegł za nim, znikając w lesie.
***
Tam, gdzie się znaleźli, nie było ani dnia, ani nocy. Wszechogarniający, wieczny półświt. Cytadela górowała ponad pobliskimi szczytami. Za plecami mieli skałę, a ścieżka wiodła tylko w jednym kierunku. Przez przełęcz, na szczyt i kamiennym mostem ponad przepaścią do wrót twierdzy.
Wielki Mistrz zatrzymał się przed mostem. Pozwolił sobie na chwilę podziwu dla tego cudu architektury. Czas nie był po ich stronie. Ale i tak wygrają. Na delektowanie się chwilą przyjdzie czas później.
- Veni, vidi, vici, Juan. Poprowadź moich ludzi do zwycięstwa.
- Zawsze wolałem Vea Victis, mój panie - Juan uśmiechnął się wrednie i ruszył z armią Ważki przez kamienny most. Po chwili na szczycie pozostał tylko Wielki Mistrz, Aragor i grupka osobistej straży Mistrza.
- Czas naszego triumfu nadszedł Aragorze. - mag nie odpowiedział. Ruszył tylko w stronę mostu - Gdzie idziesz? Nie poczekasz tu ze mną na głowę Moebiusa przyniesioną na złotej tacy?
- Wolę zdjąć tę głowę osobiście. Poza tym muszę dopilnować, żeby ten idiota, Juan, nic nie spieprzył.
- Nieufny jak zawsze...
- Zawsze.
***
Siedzieli w krzakach, czekając na resztę. Nawet nie wiedzieli, czy żyją. Student nie odzywał się. Quoth nie wiedział, czy był wykończony, czy może rozważał to, co się stało podczas ucieczki.
Aura powoli ustępowała, organizm zaczynał płacić swoją cenę. Quoth czuł, jak zimny pot zaczyna spływać mu po plecach. Myśli mu się plątały, czuł ogarniającą go irytację.
Nagle ciszę nocy przeszył zmieniający nogi w gumę ryk.
- Co u diab...
- Csiii - uciszył go Crow - ktoś idzie.
Chwilę potem z lasy wypadł zdyszany Heroku i przebiegł obok nich. Najwyraźniej ich nie zauważył.
- Hiroku?
- Czy tylko ja to słyszałem, czy tylko ja mam nie po kolei w głowie? - drążył Quoth. Jednak ponownie nie otrzymał odpowiedzi. Cała sytuacja zaczynała go powoli drażnić. Aura szeptała, że nie powinni go ignorować. Nikt nie ma prawa go ignorować!
Po chwili dołączył do nich Tarietha na skradzionym koniu. Nie daj się, jeżeli teraz stracisz szacunek, to po tobie, szeptała Aura.
- ...najpierw ruszmy się stąd.
- Zgłupieliście!! Idioci!! Tam w lesie siedzi coś co, sądząc po głosie, ma z parę metrów i jest naprawdę głodne.
- Dziesięć punktów dla tego, kto mu to jakoś dobrze wytłumaczy - głos przewodnika był wyraźnie znudzony. Quoth miał dość już tego dupka. Jego plany ucieczki były dupy. Gdyby nie Aura, już dawno on i Crow by nie żyli. Do tego wykorzystał swoich ludzi jako przynętę, kiedy sam kradł konia dla siebie. Nie nadaje się na przywódcę!
- Nigdzie nie idziemy!! - tracił panowanie, Aura przejmowała kontrolę i domagała się więcej krwi - Wrócimy tam, poczekamy na moich ludzi i wybijemy te psy do nogi!
- Nie, my idziemy dalej. A ciebie nikt nie zmusza. I okaż więcej szacunku do ludzi.
Tego było za wiele. I ten głupek mówi mu o szacunku do ludzi? Najpierw naraża swoich ludzi na prawie pewną śmierć, potem go zupełnie ignoruje. W dupę niech sobie wsadzi taki szacunek!
- Zrobię, co zechcę. Powiem, co zechcę, kundlu - najwyraźniej uderzył w jakiś wrażliwy punkt. Tarietha podszedł do niego z miną człowieka szukającego kłopotów. Quoth musiał użyć całej siły woli, żeby powstrzymać Aurę przed wyrwaniem gnojkowi języka.
- Tarietha, spokojnie, nie wie, co mówi - reszta grupy najwyraźniej próbowała załagodzić spór.
Zza mgły zasnuwającej umysł Quoth dojrzał Crowa, który przyglądał mu się badawczo. Ciekawe, co widzi, zastanawiał się. Czy dostrzega ten czerwony blask promieniujący od źrenicy, rozlewający się po całym oku? Czy widzi, jak tracę kontrolę i pozwalam, aby Aura mną zawładnęła? Na pewno nie zdaje sobie sprawy, że to przez niego zachowuję się teraz jak totalny kretyn. Ale taka jest cena jego życia. Cena, o której się nie dowie.
- Mam nadzieję, że się spotkamy... Nigdywięcej - rzucił Tarieth i odszedł z resztą swojej grupy w las.
Udało się, pomyślał Quoth, nie zabiłem go! Aura nie opanowała mnie ostatecznie, wciąż mogę się jej sprzeciwić.
Skoncentrował się na wypchnięciu jej ze swojego ciała. Nagle zrobiło mu się niedobrze. Zgiął się w pół i zwymiotował na trawę. Resztkami świadomości zmusił się, aby zejść z otwartego terenu i schować się w lesie. Padł pod drzewem wyczerpany.
Wtedy dopadły go drgawki.
***
- Nie znoszę, jak ludzi nazywa się psami - Tarieth pokręcił w mroku głową.
Crow obejrzał się w stronę polany, na której parę chwil wcześniej rozstali się z Quothem.
- Ja też nauczyłem się czegoś, w czasie naszej wyprawy - student nawiązał do poprzedniej wypowiedzi Tarietha
- Tak? - pomimo zmęczenia przewodnik uniósł brwi
- Nauczyłem się, jak łatwo przez zwykłe lenistwo werbalne narobić sobie wrogów - Crow nie był zadowolony ze sposobu, w jaki rozstali się z nieznajomym - czemu nie powiedziałeś mu o bestii ?
- Bardzo pochopne wyciągasz wnioski, archarjosie. Nie martw się, Twój trening się dopiero rozpoczął, wiele jeszcze się w Psiej Lidze nauczysz
Student nic nie odpowiedział, tylko zawiesił ponuro wzrok na hequetai.
- Naprawdę chciałeś kontynuować podróż w towarzystwie tego człowieka? - Tarierh wziął kilka płytkich, niespokojnych oddechów. - A może chciałeś go zabrać ze sobą na Shiroue?
- Nie powinieneś tyle mówić - przerwał rozmowę Hiroku.
Pomimo stosunkowo krótkiego marszu przewodnik miał zadyszkę. Samuraj odruchowo chciał zapytać o samopoczucie hequetai, ale po krótkiej pauzie dodał tylko
- Musimy oszczędzać siły.
Jednak Crow nie mógł zapomnieć. Miał wrażenie, że na Quotha ktoś rzucił jakiś urok. Pyzatym wojownik uratował mu życie. Był niebezpieczny, ale z pewnością nie był z natury zły. Dyskretnie, żeby Tarieth tego nie widział, wyciągnął pieczęć z kieszeni i stworzył shiki.
Odgłosu widmowych skrzydeł nikt nie usłyszał.
***
- Miałem rację, coś było nie tak! - powiedział nagle Crow. Wszyscy się zatrzymali - on teraz leży w lesie i ma drgawki. To może być jakieś zaklęcie albo choroba. Musimy mu pomóc.
- Nic nie musimy. To on nie chciał iść z nami
- Rób jak chcesz, Tarieth, ale ja musze po niego wrócić. Bestio, idziesz ze mną?
Wielki stwór nie powiedział nic, tylko stanął przy studencie.
- Dlaczego, Crow? Dlaczego ci na nim tak zależy?
- Uratował mi życie.
- Tylko tyle?
Crow spojrzał na Hequetai ze złością i ściągnął brwi. Już miał coś powiedzieć, kiedy przewoźnik roześmiał się.
- Żartowałem. Masz rację, chodźmy po niego.
_________________ A dark knight is sworn to power.
His heart knows only hatred.
His blade destroys his foes.
His word speaks what he desires.
His wrath brings ethernal damnation.
|