Multiworld

Nothing is impossible in the Multiworld
It is currently Mon Apr 29, 2024 10:10 am

All times are UTC + 1 hour




Post new topic Reply to topic  [ 1 post ] 
Author Message
 Post subject: Nowy Początek
PostPosted: Mon Oct 15, 2007 8:38 pm 
Offline
User avatar

Joined: Mon Oct 08, 2007 5:42 pm
Posts: 8
Oparła słuchawkę prysznica na splocie obojczyków i dotknęła jej brodą w geście rezygnacji, teraz strumień wody leciał równo między jej piersiami, muskając je delikatnie po bokach, zmywając cały brud i brzydotę podjętych decyzji. Zakręciła wodę. Sięgnęła po ręcznik i wytarła twarz w jego szorstką powierzchnię. Odetchnęła głęboko i zaczęła wycierać resztę ciała kawałkiem chropowatego materiału. Spojrzała przed siebie przez zaparowaną powierzchnię kabiny. Patrzyła na drugi ręcznik, na metalowy wieszak i grzejnik wiszący, na błyszczących od wilgoci ciemnych kaflach. Otuliła się ręcznikiem, który od wody zrobił się miększy. "Bo co jej właściwie pozostało?" Otworzyła skrzydła kabiny i do ciepłej łazienki wtoczyły się gęste kłęby gorącej pary.
"Podjęłam świadomą decyzję" powiedziała do siebie, ścierając z twarzy resztki wody i świeży pot. Było duszno, śpieszyła się, a ręce wykonywały szybko, z dawna wyuczone ruchy. Wieczna łowczyni. Stalowo szare oczy z lustra patrzyły na nią krytycznie. Gdyby odbicie mogło mówić, pewnie zrugałoby ją za to, co zrobiła. Widziała jak jej własna twarz wychyla się z lustra, jak rozwiera cienkie wargi w pierwszym słowie. Słyszała własny karcący głos.
Wtedy lustro pękło...

* * *

Obserwatorzy kazali mi patrzeć, na wprost, na setki małych, prostokątnych kartoników. Prosili, nie, żądali, abym mówiła, co widzę. Nagradzali lub karcili za pomyłkę. Ale zawsze pod prośbą ukryty był rozkaz lub groźba. Dobrze widzieli, że nie jestem oślicą, że mam swój rozum. Dlatego nie stosowali zachęty. Chcieli rzetelnych wyników. Dziś też kazali mi patrzeć na wprost, na metalową tablicę z setkami prostokącików. Tym razem pokazywali mi ludzi. Patrzyłam, bo każda twarz była mi miłą w porównaniu z wiecznie milczącą pielęgniarką. Widziałam dzieci, mężczyzn, kobiety, starców, młodych, w sile wieku. Widziałam siebie. Patrzyłam, na zwielokrotniony obraz siebie. Jakbym patrzyła w dwa ustawione naprzeciw siebie lustra. Ja patrząca na mnie i tak w nieskończoność. Przeniosłam spojrzenie, bo pielęgniarka pokazała inny kwadracik. Przekręciłam głowę, zbliżyłam ją do ramienia i spojrzałam. Czemu pokazali mi dziecko? Małe coś siedziało w breji czegoś, otoczone ze wszystkich stron czymś zielonym. Sonda zadrgała i usłyszałam pikanie maszyny. Zagłębiałam się w ten obraz. Małe coś siedziało w czymś miękkim i sypkim, miało to na całym ciele, bo z zamiłowaniem się tym bawiło. Nie zauważyło kiedy pojawiłam się obok niego. Delikatnie patrzyłam co robi, nie chciałam żeby widziało, że ma towarzystwo. Zielone coś dookoła szumiało, drażniło, bo nie było monotonnym pikaniem mojej maszyny. Wydawało obcy dźwięk, ale małe coś nie zwracało na to uwagi. Z uporem grzebało w żółtej breji, miało nawet jakieś narzędzia. Poczułam szarpnięcie sondy przylepionej do mojej skroni. Pielęgniarka pokazała następny kwadracik, nie pozwalając mi zadać pytania. Odwrócony kartonik oślepiał bielą. Patrzyłam, ale nie pozwalał mi nic zobaczyć. Usłyszałam skrobanie, mechaniczne pociągnięcia ołówkiem po papierze. Poczułam dyskomfort, poruszyłam się w o wiele dla mnie za dużym fotelu. Paski krępujące nadgarstki otarły bladą skórę. Nie chciałam, żeby mnie karcili. Spojrzałam jeszcze raz. Biel, biel, sama biel. Czemu nie mogę zobaczyć? W moim gardle pojawiło się nowe nieznane uczucie. Pęczniało, rozpychało się. Patrzyłam, ale bolało. Znudzona pielęgniarka znów pokazała kwadracik. Zamknęłam oczy, nie chciałam patrzeć, bolało mnie. Jednak musiałam, oni widzieli, że nie lubię, kiedy boli. Mogłam wybrać mój ból, albo ich. Zdecydowanie wolałam mój. Otworzyłam oczy. Pikanie maszyny drażniło mnie. Zobaczyłam szarość, twarz umorusaną popiołem. Poczułam delikatne zaproszenie i patrzyłam. Soczewkowe okno pękło w drobny mak, było mi gorąco. Szukałam szarej twarzy. Leżała, a ja razem z nią. Czułam podłogę. Ale jakaś dziwna, rozpływała się spod ciała i uciekała, zapadała się jak moje źle ułożone klocki. Leżałam razem z tą twarzą i patrzyłam jej oczami. Ale co mogłam zobaczyć, skoro były zamknięte? Po chwili zmuszono mnie do wyjścia. Byłam teraz obok. W mojej czerwonej piżamie, na boso ze skórzanymi opaskami na nadgarstkach. Szybko, oddychać, jak tu gorąco. Podłoga nadal pływała pod stopami. Przetarłam oczy i rozejrzałam się wokoło. Pusto, czemu tu tak gorąco? Spojrzałam na szarą twarz. Podobna, znajoma…kiedy zaczęłam się do niej schylać, znów zabolało. Maszyna zapiszczała i zobaczyłam jak pielęgniarka zasłania tablicę. Pękło, nie czułam już tego czegoś w moim gardle. Uciekło z powrotem do trzewi i postanowiło się tam schować. Wiedziałam, że tam jest, ale jeszcze nie było gotowe żeby wyjść.

* * *

Lustro nadal było całe, a jej zdziwione spojrzenie zagłębiało się w odbitych oczach. 'Zaczynam mieć przywidzenia...' Przetarła znów twarz. Odwróciła się na pięcie i wymaszerowała pewnym, aczkolwiek zrelaksowanym krokiem. Na samym progu łazienki zrzuciła ręcznik niczym niechcianą skórę i przeciągnęła się jak kocica. Pod jej alabastrową skórą zagrały wypracowane mięsnie. Łopatki załopotały przy podnoszeniu ramion jak skrzydła upadłego anioła, naciągając skórę i sprawiając wrażenie, że w jej ciele tkwi ktoś jeszcze. Mruknęła coś do siebie i nago przeszła do swojej sypialni. Przesunęła drzwi szafy i zagłębiła się w poszukiwaniu odpowiednich na ten wieczór ciuchów. 'Stare. Nie modne. Nie wypada, bo zbyt wyuzdane. O!' Porozrzucała w szafie poukładane w solidną kosteczkę ubrania, wyciągając z triumfem małą czarną.
Na szafeczce obok ogromnego łóżka zabrzęczał telefon. -'Po cholerę mi ta zaraza, skoro tylko mnie nią męczą?'- mruknęła do siebie i nie zwracała uwagi na powtarzające się sygnały przychodzących wiadomości. -'Kocha to poczeka...'- zażartowała i strąciła telefon z szafki prosto do kosza na papierki.
Po kilku chwilach, gdy myślała, że jest już gotowa do wyjścia, opadła zdyszana na łóżko. 'Co to u diabła jest?' Spojrzała na wypalony na dywanie znak. "To wcale nie jest zabawne!' krzyknęła w przestrzeń ślicznie urządzonej sypialni gdzie nigdy nikogo nie wpuściła, to jej sanktuarium. Odpowiedziało jej echo czterech ścian z wielkim oknem. 'Niech was szlag trafi...' znów mruknęła i zdjęła czarną sukienkę. Jej szczupłe palce przeczesały nerwowo płomiennie czerwone kosmyki, które przetykały kasztanową czuprynę niesfornych pukli. Roztrzęsioną ręką sięgnęła po wyrzucony kwadrans temu telefon. Paznokcie orały jej delikatna skórę na szyi, kiedy szybko odblokowywała klawisze. -'Pewnie! Od razu mnie ukrzyżujcie...'- ta uwaga zabrzmiała w jej ustach jak prychnięcie, urażona kocica demonstrowała swój gniew w majestatyczny sposób. Jednak nie przeszkadzało jej to w prowadzeniu dalszego monologu. "Pewnie! Może od razu mam za ciebie wyjść kretynie?!' Wykasowała głupią wiadomość od odtrąconego amanta i z telefonem w ręku przeszła długim korytarzem do kuchni. Otworzyła lodówkę i wyjęła z niej to, czego nigdy w jej domu nie brakowało - cebulę. Nigdy jej nie jadła, po prostu kiedy była zdenerwowana brała ją i na wielkiej dębowej desce kroiła z zawziętością. Tak też zrobiła teraz, wyjęła cebulę, ułożyła ją obok deski do krojenia, na ściereczce przy sporych rozmiarów nożu. Wciąż trzymając kurczowo telefon usiadła na barowym stołku i odczytała następną wiadomość. Zielony ekranik migający, zazwyczaj łagodnym światłem, dziś działał na nią jak szpilki wbijane w delikatne gałki oczne, kiedy odczytała kolejny beznadziejny tekst. 'Tak, bo ja nie mam co robić....>och, skarbie tęsknię, pragnę cię, och kochanie, och kochanie< zadowolony?' zgrzytnęła zębami, po wypowiedzeniu tej wyuczonej od dawna kwestii rozpalonym namiętnością i ironią głosem, i skasowała marną wiadomość. Odłożyła telefon wcześniej przełączając go na automatyczny głośny odczyt widomości, mimo że nie znosiła tego robić, bo bezpłciowy i beznamiętny głos maszyny nie wyrażał niczego poza grobowym tchnieniem. Zacisnęła palce na czarnej i chropowatej rączce noża i zadała pierwsze cięcie warzywu przytrzymywanemu lewą ręką. Kolejna wiadomość nie różniła się bardzo od poprzednich, wszystkie łzawe, rozpaczliwe i o tej samej banalnej treści. Słuchając tych miernych wypocin nad nowymi modelami telefonów, gdzie napisane słowa w życiu nie przeszłyby im przez gardło podczas spotkania w cztery oczy, coraz zacieklej siekała aromatyczne warzywo. Wszystkie olejki eteryczne maltretowanej nożem cebuli kłębiły się w wokół jej pociągłej od irytacji twarzy, ale żadna łza nie spadła z jej oczu. Dopiero ostatnia wiadomość sprawiła, że krótkie włoski na jej karku zjeżyły się wraz z przechodzącym ją dreszczem. 'No nie...ja mam wakacje.' odpowiedziała zrezygnowana maszynie recytującej sms'a.
-Wakacje?! Ty i wakacje?! Nie rozśmieszaj mnie... - buchną do niej głos prosto z martwego przedmiotu, który leżał na drewnianym blacie.
-A co w tym dziwnego? Nawet łowcy mają wolne! - była zbyt oburzona, by zważać na to, kto się do niej zwraca i komu właśnie odpyskowywała.
-Bzdury! Powinnaś częściej sprawdzać swoje wiadomości, bo nie mam ochoty niszczyć ci dalej dywanu...
-Dzięki ci wielki...- zaintonowała tradycyjne podziękowanie gwardii łowców tonem niebywałego prześmiewcy.
-Daruj sobie...i zbieraj kształtny tyłek do roboty...hehehe....zanim sfajczę ci resztę dywanu.
Po tych słowach telefon znów milczał i fosforyzował mdłym zielonym światłem.
'Nawet nie dadzą porządnie odpocząć...' wbiła nóż wprawnym ruchem w ostatnią ćwiartkę cebuli, zostawiając go w desce do krojenia. Zeskoczyła wprawnie ze stołka i wróciła do ciemnej sypialni...

* * *

Szła białym korytarzem, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu zabrali ją z Sali ze zbyt dużym krzesłem. Prowadzona łagodnie i powoli przez pielęgniarkę nie miała siły podnieść głowy. Patrzyła więc na swoje stopy, małe i bose.
Nie podnosiłam głowy, nie miałam siły. To coś w gardle znów rosło. Wolałam patrzeć na nogi, raz dwa, raz dwa, jedna stopa, druga stopa. Linoleum, którym wyłożyli podłogę, nie miało ani jednej szczeliny, ale było bardzo ciepłe. Ciekawe czemu? Zauważyłam swój cień, pojawiał się i znikał. Przechodził zupełnie tak jak ja. Uśmiechnęłam się. Proste rzeczy są takie piękne. Pielęgniarka też miała ciepłą rękę. Włosy opadły mi wokół twarzy i nie mogłam na nią spojrzeć, chyba się uśmiechała. Dla niej to też była odmiana, wyjść z białego pokoju. Pozwoliłam umysłowi odpłynąć. Czułam jak ucieka przez szyję do ramienia, jak biegnie wzdłuż ręki i jak delikatnie wślizguje się przez zaciśnięte wokół mojej dłonie palce do ciała kobiety. Kruchej istoty, wdzięcznej i pięknej, większej wersji lalki, która zastępowała wszystko, rodziców i przyjaciół, choć nie do końca wiedziałam, czym właściwie są. Mój umysł popłynął z nurtem jej krwi. Serce biło spokojnie, nie dopuszczało myśli o zatrzymaniu się, było nałogowym pracoholikiem, pomogłam mu to uleczyć. Popłynęłam dalej, zobaczyłam to, co ona, nie musiałam już podnosić głowy. Korytarz był monotonny, co parę metrów były drzwi, a jarzeniówki zwisające z sufitu nadawały otoczeniu tupią bladość. Sino koperkowy odcień linoleum był elementem wręcz rozweselającym. Pozwoliłam, by ciekawskie strumienie myśli biegły dalej, delikatnie owinęły się wokół mózgu, jak szalik zaczęły je ogrzewać. Wędrowałam labiryntem myśli kobiety, która o dziwo miała własne życie. W jej głowie znalazłam definicje tysięcy słów, zachowań i rzeczy abstrakcyjnych. Przeraziłam się, gdy zajrzałam za drzwi opisane hasłem „wspomnienia”. Uciekłam przestraszona i zaszczuta. Jej krew była kwasem, który wypalał moją istotę. Do oczu napłynęły mi łzy bólu, mojego własnego, pustego bo nieokreślonego. Bolało, tak strasznie bolało bycie świadomym. Poruszyłam zdrętwiałymi palcami wolnej ręki.
-Dlaczego muszę tu być… - wyszeptałam pytanie, na które znałam już odpowiedź. - …ja nie chcę tu być, to boli, tak bardzo boli… - ciężkie łzy potoczyły się po policzkach.
Wyczułam zdziwienie pielęgniarki, odezwałam się po raz pierwszy, ale nie ostatni, to wiedziałam na pewno. Dławiące uczucie w gardle nasiliło się, zaczęłam kaszleć. Na brodzie czułam ciepłe kropelki śliny, a w rozszerzonych strachem źrenicach pielęgniarki zobaczyłam, że to wcale nie była ślina. Kobieta gwałtownie podniosła mnie na ręce i ruszyła biegiem w stronę, z której przyszłyśmy.
Znów siedziałam na zbyt dużym krześle, kruche nadgarstki przywiązano grubymi, skórzanymi paskami, podobnie kostki.
Wydali pozwolenie…

* * *

Czarna od sadzy plama w kształcie znaku wezwania rozrastała się jak nowotwór na jasnym dywanie. Ciemne promienie pełzały po dywanie łapczywie i samolubnie zajmując sobą wolną przestrzeń koło łóżka.
Podeszła do wiadomości, która nieswojo pachniała siarką i różami, jak zawsze zresztą. Czego innego mogła się spodziewać, pierwszy raz od stuleci wzięła wolne, a tu nagle cały świat zaczął się walić. Ile cieszyła się tym urlopem? Trzy dni? Trzy dni... ta myśl zaskoczyła nawet ją samą, to było dziwne...trzy dni...
Wysunęła rękę i pozwoliła, by czarny wąs rozrastającego się krzewu wiadomości dotarł do niej z niezwykłą delikatnością. Leniwie wpełzł na wysunięte zachęcająco palce i niczym zwierzątko szukające schronienia sunął w górę przedramienia, z każdym centymetrem zakorzeniając się w skórze. Wykwit czarnej widomości był naturalną koleją rzeczy i zgodą na podjęcie się zlecenia. Kiedy tak przyglądała się zleceniu, ono, żyjąc własnym życiem zajęło już całe ramię, nie pozostawiając po sobie śladu na dywanie, po którym tak ochoczo się wcześniej rozrastało. Zapach wiadomości mówił jednoznacznie, o kogo chodzi. Róże i siarka - Wyzwoleniec.
Znów udała się w stronę szafy, potrzebowała swojego uniformu. Wygodne spodnie leżały na najwyższej półce razem z obcisłym golfem i masywnymi butami, które idealnie usztywniały kostkę, a zarazem pięknie przerabiały facjaty napastników. Wspięła się na palce i zdjęła cały komplet odzieży, aby ubrać się do wyjścia. 'Biorę urlop raz na tysiące wykonanych zadań, a tu każą mi się uganiać za Wyzwoleńcami!' burknęła w przestrzeń, wciągając golf przez głowę. Podniosła buty z podłogi i wraz z nimi udała się w stronę drzwi, gdzie, gdy już doszła, rzuciła je na wycieraczkę. Przeszła do kuchni. Plan mieszkania miała opanowany na pamięć, dlatego nie zapalała już nawet światła. W kuchni otworzyła szafkę, w której powinny znajdować się sztućce, ale zamiast nich wyciągnęła skórzaną sakwę. Coś zabrzęczało metalicznie i sakwa opadła na plecy wychodzącej z kuchni łowczyni. Przy drzwiach ubrała buty, ciemny płaszcz, który nie krępował jej ruchów i wysuniętym palcem obrysowała ich framugę, cicho szepcząc. Ślad po jej palcu fosforyzował czernią nicości podobnie jak wezwanie na jej ramieniu. Szczelina rozszerzyła się na całe drzwi otwierając drogę do pracy. 'Kochanie wracam do ciebie....' westchnęła i zrobiła zamaszysty krok w przejście.

Po drugiej stronie przywitał ją silny podmuch zimnego wiatru.
-Tak, raczej to miejsce powinnam nazywać domem... - rozejrzała się po okolicy mówiąc do czekającego na nią posłańca.
-Jak widzę zawiadomienie dotarło do Pani. - Koguci łeb popatrzył na nią wodnistym wzrokiem po czym przeczesał sobie pióra skrzydeł. Splecione na torsie ręce wręcz wystrzeliły w jej kierunku podając nowy osprzęt do złapania Wyzwoleńca.
-Skrzydlaty chociaż? - zapytała beznamiętnie, oglądając ciężkie kajdany i mocną linę.
-Nie wiem, nie Powiedział mi. Wszak jestem tylko gońcem, jak sama zauważyłaś.
-Dalej gniewasz się za tamto? - uśmiechnęła się do niego szelmowsko oblizując językiem ostre zęby.
-Gdzieżbym śmiał się gniewać...Melene... - jego śmiech zabrzmiał jak duszenie młodego kurczęcia, które najpewniej niedawno skonsumował, co można było poznać po delikatnym puchu wokół jego dzioba.
-Wystarczy! - warknęła i przeszła obok niego, aby zacząć zadanie. Chciała to załatwić jak najszybciej i wrócić na zasłużony urlop.
-Jest w trzeciej strefie... - zapiał na pożegnanie i rozpłynął się we własnym przejściu.

Trzecia strefa nie należała do najprzyjemniejszych. Była to kraina popiołów, tylko nieliczni ze społeczności mogli tu przebywać, ze względu na wydarzenia z minionych dekad. Było oślepiająco żółto, a popiół tonął w milionach odcieni pomarańczu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wytrzymałby tu zbyt długo, chyba że nie widziałeś kolorów, a twoimi oczami był nos, jak w przypadku Wyzwoleńców. Szła po woli, a krok za krokiem jej skórzane buty grzęzły w sypkich popiołach. Nagle coś chrzęstnęło, a spomiędzy miękkiego podłoża wysunęła się ręka. Była jakby skonsternowana otaczającymi ją zgliszczami. Przystanęła obok znaleziska i zobaczyła czarne, choć już dogorywające, wzory wezwania. 'Przynajmniej już się najadł...' to była jedyna pocieszająca myśl w całej tej popapranej sprawie. Sięgnęła do przewieszonej przez plecy sakwy i schowała do niej pozostałość ręki. Nie zdziwiło jej, że pozostała jedynie ta część ciała. Wezwanie, dopóki było aktualne i niezakończone, zatruwało całą rękę przypominając o konieczności jego wykonania. Czasem łowcy, którzy przyjęli zadanie, czyli czarne znamię, nigdy go nie kończyli, żyjąc z nim i umierając podczas następnego. Wezwanie niosło ze sobą jeszcze jedno ryzyko, od niego też można było zginać. Czarne znamię było jak nowotwór, wsysało się do krwioobiegu i łączyło z duszą łowcy im dłużej z nim przebywało. Stawało się pasożytem, który przejmował kontrolę, robiło to powoli, ale bardzo skutecznie, zabójczo skutecznie... Dlatego też, chciała jak najszybciej zakończyć cała sprawę z Wyzwoleńcem i wrócić do spokojnego, ziemskiego domu. Ruszyła dalej, a blask, który popielił ziemię sprawiał, że jej twarz i ciało pokryte ciemnym strojem matowiało i jakby zaczynało się popielić. 'Trzeba się pośpieszyć...' mruknęła do siebie i pilnie rozejrzała się po okolicy... nagle jej uwagę przykuł jeszcze jeden szczegół. 'Skąd tu, do cholery, wziął się Wyzwoleniec...' przed nią na mocnej linie dyndały resztki łowcy, a właściwie z nicości patrzyła na nią jego zmaltretowana głowa. Reszta była objedzona do kości, pozostał tylko sprężysty kręgosłup, który przypominał psi ogon poruszany nagrzanym powietrzem. Tyle, że trupowi nie było tak wesoło, jak by na to wskazywało psie merdanie długim łańcuszkiem kości. Coś wyraźnie nie pasowało jej do tego ułudnego krajobrazu, zwykły Wyzwoleniec nie załatwiłby tak łowcy, ani sam by się tu nie dostał.... coś większego wisiało w powietrzu...a ona dała się w to wciągnąć....


'Gdzie to.... jest?!?!' szła przed siebie rozdygotana i pełna gniewu. Trzecia strefa zaczynała się kończyć, popiół zmieszany teraz z twardym żwirem oznajmiał głośno i wyraźnie swoją obecnością, że niedługo dojdzie do granicy muru. Słuchała uważnie, patrzyła dookoła siebie, chciała po prostu znaleźć się już w domu, w łóżku, może z kimś, ot tak dla relaksu -profilaktycznie. Ale nie, utknęła na tym zadupiu, pocąc się jak wieprz przed wprowadzeniem do rzeźni i nie robiąc żadnych postępów. Doszła do muru. Gładki piaskowiec kruszył się nawet pod jej delikatnym dotknięciem. Stróżka potu spełzła jej między piersi, a na skroniach wykwitły małe krople zmieszane z krwią. 'Taka energia...czego on tu chciał, a na dodatek nie skrzydlaty...' Przecież widziała ślady, wyraźne, a mimo to wsiąkł jak kamień w wodę. Trzymając palce blisko powierzchni bariery szła wzdłuż niej, szukając zakłóceń, których jak na złość nigdzie nie było, nikt nie chciał się przedrzeć, uciekać...NIKT!! Była wściekła...na siebie, na innych melenea, na wszystkich, którzy przeszkodzili jej w wypoczynku! Chciała tylko wrócić do domu, znów znaleźć się pod strumieniem gorącej wody, która mocnym ciśnieniem uwolniłaby całe napięcie tkwiące teraz w jej mięśniach. Była zmęczona, zgrzana... -'Chcę do domu, po co ja się wpakowałam w to gówno!?!' Obeszła już cały mur, nigdzie choćby zadrapania... 'Mam dość, przecież nie ukrył się pod popiołem... wracam.' Sakwa na jej ramieniu nagle drgnęła konwulsyjnie. 'Co jest?' wyćwiczonym ruchem obróciła się, gdyż to nagłe szarpnięcie całkowicie ją zaskoczyło. O dziwo nikogo za nią nie było. Szarpnięcie powtórzyło się. Dotarło do niej w końcu, że to nie ktoś ją pociąga, ale to coś wewnątrz sakwy szarpie się i chce uwolnić. 'Co do diabła...' Zdjęła sakwę z pleców i ułożyła miękko na ziemi. Wprawnym ruchem smukłych palców rozwiązała sznur, otwierając ją przy tym na całą szerokość. Drganie powtórzyło się... ale z sakwy nic nie zamierzało ani wyskoczyć, ani wyjść, ani tym bardziej wypełznąć. Złapała za dno i odwróciwszy worek do góry nogami wysypała całą jego zawartość. Kilka stalowych linek, kajdany i inne przybory... 'Gdzie ręka?!' zadała pytanie samej sobie, ale jakby z pretensją do świata, że mimo tych kłopotów kazał jej się jeszcze tym zajmować. 'Przecież ją tu włożyłam... Nie, no nie...' przetrząsnęła dokładnie resztę rzeczy w sakwie. 'A to skórwiel...' była wściekła, miała ochotę niszczyć. Palce jej pozornie delikatnych dłoni zacisnęły się w pięści gotowe rozbić samą barierę byle by to wyjaśnić, byle go złapać, byle cofnąć czas i wrócić. Nie przyjąć zadania. Mięśnie jej ciała napięły się, podniosła się z kucek i z pełnym impetem uderzyła pięścią w twór, który znajdował się za nią. Pochłonął jej rękę aż po łokieć. Rozpadał się jak gliniana figurka. Furia w jej oczach tańczyła taniec zniszczenia. 'Przyniosłam cię aż tu! Coś ty sobie myślał! Wyzwoleniec, tak...' dyszała ciężko patrząc na owoc swojego zaślepienia gniewem. Znów leżała tam tylko ręka. Rozorana wypalającym się z wolna wezwaniem. Nie było konwulsyjnego podrygiwania, ani kropelki krwi. Podciągnęła rękaw. Spojrzała na swoje wezwanie. Kurczyło się, ale nie zniknęło do końca. Czarne macki oplatały już tylko dłoń wraz z przedramieniem, ale w zamian za to pozostawiło ból. Ból, którego nigdy wcześniej nie czuła podczas cofania się wezwania. Poczuła, jak coś rozrywa jej staw przy barku. Jak obojczyk pali ją żywym ogniem. Zwaliło ją to na kolana przed sakwą. 'Nie chcę, nie chcę...' przypomniała jej się udręka kilku ostatnich godzin jej starego życia...


...czuła tylko mokry plastik pod policzkiem. Tworzywo worków na śmieci. Była tu jak odpadek wśród innych śmieci i nieczystości. Duma z siebie i swojego ciała uleciała kilka godzin temu. Nic, co jeszcze funkcjonowało w jej ciele nie chciało słuchać woli. Umierała, tego była pewna. Ból przy podbrzuszu, między udami był nieustępliwy. Wwiercał się do jej głowy potęgowany jeszcze obrazami i zapachem. Ze szklistego i nieruchomego oka wypłynęła łza. Jedna jedyna, zawierająca w sobie całe zło tego świata, całe upodlenie i poniżenie. Nie płakała po sobie, płakała po wszystkich, tylko nie po sobie. Usta miała zaciśnięte niemal w równą i cienka kreskę. Włosy zlepione potem i wilgocią przykleiły się do roztrzaskanej jednym silnym ciosem czaszki. W uszach dudnił jej jeszcze jego głos, głos z samych trzewi piekła. Ból nie opuszczał jej, nawet wtedy, gdy dusza uleciał z ciała...

...życia, które było już dawno za nią! Dźwignęła się na proste nogi, wolną rękę zacisnęła wokół bolącego ramienia. Wbijała w nie paznokcie, szeptała słowa...nic nie niosło ulgi. Jednego była pewna, nie umrze drugi raz, nie tu i nie w taki sposób. Miała inny plan, nikt nie przeszkodzi w jego realizacji! Przytuliła bark do muru, z oczu popłynęła jej krew, ale ból ustępował. W ustach nie czuła już smaku rozkładu, nie czuła woni śmieci...nadal żyła.
-'Już ja cię urządzę ty...' reszta jej słów utonęła w mroku przejścia. Chciała być tylko w domu...


Sakwa nadal leżała w żółtym popiele. Smagła postać schyliła się do niej i podniosła, zebrawszy wcześniej drobne przedmioty. Żelazne kajdany zapięła sobie wokół nadgarstków i zaczęła nucić. Wesoło pogwizdywała, gdy weszła z powrotem w mur. Wszystko na razie doskonale się układało.

Kiedy zgasło za nią przejście wciągnęła głęboko powietrze pozbawione smaku popiołu. Stała na wykładzinie we własnym domu. Z dala od fantomu. ‘Wstrętny pasożyt’, fuknęła na własną rękę i pospiesznie zdjęła z siebie ubranie. Dokładnie przyjrzała się ciału. Żadnych znaków, przynajmniej tyle dobrego ją dziś spotkało. Idąc do kuchni zastanawiała się, ile czasu potrzebował Wyzwoleniec, żeby znaleźć się w trzeciej strefie, a potem nagle, ot tak sobie zniknąć. Wyglądało na to, że niewiele. Biorąc pod uwagę jeszcze fakt niestałości czasu w strefach, miał go tyle, ile potrzebował. Dali jej kajdany i sznur, czyli nie skrzydlaty, albo zbyt osłabiony, żeby latać. Bezsilność zaczynała ją bardzo frustrować. Wyrzuciła resztki cebuli i usiadła na wysokim krześle. Przyglądała się swojej ręce, policzyła macki i westchnęła. ‘Nie tak dużo, większość zadania wykonana.’

* * *

Pozwolili mi płakać. Sonda przyczepiona do mojej skroni zadrgała. Cała drżałam, okazywałam uczucie, po raz pierwszy od jak dawna? Sam już nie pamiętam. Twarz ściągnęła mi się w skurczu bezsilnego płaczo-śmiechu, bo uwolniona spod brzemienia obojętności nie wiedziałam, czy śmiać się czy płakać. Moja twarz tkwiła więc teraz między okazaniem tych dwóch uczuć. W końcu jednak płacz wygrał. Zaciśnięte oczy wypuściły łzę, a potem następną. Toczyły się po bladych policzkach. Jak małe perełki o smaku soli spadały na wargi, ściekały po nosie. Nie było w tym nic lirycznego. Okazywałam życie. Byłam w pewnym sensie wolna. Uwolniona od brzęczącej sondy, od wiecznie notującej coś pielęgniarki. Pozwolili mi płakać. Zaciskałam ręce, przywiązane skórzanymi pasami do oparć głębokiego i o wiele dla mnie za dużego fotela. Byłam małym dzieckiem w białej piżamie, delikatne nadgarstki i kostki umocowano tak, żebym nie zrobiła sobie krzywdy. Nogami nie dotykałam podłogi, wątpiłam czy sięgały nawet do połowy wysokości, na której siedziałam. Byłam szczęśliwa, pozwolili mi płakać. Przestałam czuć się rozrywana od środka. Wypuściłam dawno wstrzymany oddech, który podobnie jak nurkom głębinowym, miał mi zaraz rozerwać płuca. Nie było krzyku, było tylko ciche westchnienie ulgi. Zaśliniłam się, tak mało poetycko zasmarkałam się pomiędzy spazmami wstrząsającymi moim ciałem. Schyliłam głowę, moja twarz była kłębowiskiem uczuć, plątaniną przylepionych do niej włosów. Czego więcej trzeba do szczęścia? Byłam piękna w swojej fizjologicznej brzydocie smarków, śliny i łez. Pojedyncze szlochy zamieniły się w serię głębokich oddechów, które i tak siłą wracałam do płuc. Kiedy znów je uwalniałam, zaczęłam nawet wydawać dźwięki. Krótkie urywane, ni to chlipnięcia, ni to westchnienia. Po chwili jednak zamieniły się w chichot. Zduszony warstwą włosów. Narastający skrzek, a nie melodyjny śmiech. Coś łaskotało mnie w nos, chciałam to zdmuchnąć, nie dało się. Śmiech narastał, wychodził gdzieś z brzucha. Jakby wykluł się z jajka tkwiącego w przewodzie pokarmowym i teraz chciał jak najszybciej opuścić to ciemne miejsce. Pokazał się serią nieartykułowanych dźwięków, towarzyszące mu łzy nie były już takie słone. Spodobało mi się. Uwalniałam go coraz więcej, ten mały stworek skrzeczał ze mnie, aż poczułam jego ogonek łaskoczący mnie w język. Nie miałam siły, uwolniłam go. Cały wylazł ze mnie i uleciał razem z chwilą. Zwiesiłam głowę wypluwając już tylko strzępki śmiechu, spadek chichotu. Oczyściłam się ze skorupek i usłyszałam miarowe skrobanie ołówka po papierze. Wróciła pielęgniarka z nieodzownym notesem. Nawet sonda znów brzęczała, bzyczała, wydawała ten krótki, urywany, irytujący dźwięk, który doprowadzał człowieka do obłędu. Jak miło było go znów słyszeć…

* * *

Kiedy obudziła się szarym świtem, wszystko wyglądało jak czarnobiały film, niemal słychać było trzaski starej szpuli. Rozglądając się po obcej sypialni, zauważyła śpiącego człowieka z miłym wyrazem wyczerpania na twarzy, ma teraz swój świat, tonie w nim, by za parę godzin wynurzyć się z krzykiem w rzeczywistość, niby bliższą, prozaicznie trującą. Ona właśnie się obudziła, pod nieswoją kołdrą, z głową na nie swojej poduszce. Lekko rozespana patrzyła na śpiącego obok niej mężczyznę. Poprzedniego wieczoru nie wypiła dużo, po prostu musiała odreagować. Spodobał mu się jej tatuaż, wspominając tę myśl, uśmiechnęła się. „Tatuaż… wrzód, rak, a nie ozdoba, w jej przypadku.” –pomyślała, przyglądając się przedramieniu. Zwilżyła językiem spierzchnięte wargi i bardzo delikatnie wysunęła się spod kołdry. Wszystkie jej ruchy były ciche, tego tylko brakowało, żeby się obudził. Kiedy po wyjściu z łazienki zbierała swoje rzeczy, zauważyła, że jej towarzysz zaczął się niespokojnie wiercić. Podeszła do niego i długo obserwowała twarz. Nagle jego rysy wyostrzyły się, oczy wywróciły białkami do góry, a z ust popłynęła gęstą pianą ślina. Metamorfoza nie ustępowała, a ona jak zahipnotyzowana stała i mogła tylko patrzeć. Uszy przyległy płasko do czaszki, prawie się w nią wtopiły, jednocześnie wydłużając się do szpica. Nos był teraz haczykowaty, z dużymi dziurkami, przez który nie oddychał już płytko, ale sapał, łapczywie chwytając tlen. Obserwatorka wolała nie wiedzieć, co dzieje się z resztą twarzy tego miłego, jeszcze niedawno, chłopaka, a już na pewno nie miała ochoty dłużej patrzeć na usta, które parę godzin temu całowała, bo teraz tam nie było już ust, tylko ziejąca zębami, krwawa szrama. Cofała się do wyjścia, z rzeczami zwiniętymi w rękach, gdy nagle on się przebudził. Nie czekał na wyjaśnienia, rzucił się na nią, nie zauważając nawet, że jest owinięty kołdrą. To dało jej trochę czasu, zaplątany w płachtę materiału stwór stracił równowagę i spadł z głuchym łoskotem na podłogę. Sama wyplątała ręce z rzeczy i zaczęła uciekać. „Cholera, gdzie tu jest wyjście!” zaklęła w myślach, po raz kolejny otwierając niewłaściwe drzwi, czemu nie patrzyła jak szli…no tak, głupie pytanie. Usłyszała trzask tłuczonego szkła, dalej nie było sensu uciekać, zresztą i tak już wiedziała, czemu nie może się wydostać z mieszkania. „A to …” spojrzała gniewnie w stronę zbliżającego się stwora. Sama go tu przywlokła, był pierwszym, któremu udało się wyjść ze Stref. Gdyby miała rękawy, pewnie by je podciągnęła, ale jako, że stała w samej bieliźnie i nie wyglądała zbyt bojowo, przestała przejmować się dobrym wrażeniem. Ruszyła sprężystym krokiem po jasnych płytkach korytarza, nabierając rozpędu. W pewnej chwili stwór znalazł się na wprost niej. Przyśpieszyła kroku, nie zważając na zdezorientowane spojrzenie istoty, którą zamierzała definitywnie unicestwić. Widząc to, stwór wyszczerzył kły, które ociekały jeszcze białą śliną, przymrużonymi oczami obserwował każdy jej krok i liczył. Cios był dobrze wymierzony… oboje leżeli na podłodze, jedno ogłuszone uderzeniem drugiego. Ona podniosła się pierwsza, w tym momencie walka była przesądzona. Podsunęła się do niego i wsparta na rękach powoli się podnosząc. Wysiłek, jaki w to włożyła, był niczym, w porównaniu z przyjemnością jakiej doznała potem. Uśmiech rozszerzył jej pęknięte od ciosu usta, splunęła na bok krwią i skupiła się. Co z tego, że miał być żywy? Uśmiech poszerzył się, złamał reguły, ona zrobił to samo. Wysunęła obie ręce nad bezwładne cielsko mieniące się butelkową zielenią i zaczęła mówić. Słowa płynęły wzdłuż ramion, gdy dosięgły łokci, zabrały ze sobą znak, pasożyt opuszczał jej ciało, macki uwalniały kości i mięśnie, zsuwając się razem z inkantacją. Energia skumulowała się w wysuniętych przed siebie dłoniach i iskrzyła, czekając, aż zniszczy, bo do tego celu ją właśnie powołano. Skończyła mówić, a wraz z ostatnią wypowiedzianą sylabą słup mocy pomieszanej ze znamieniem uderzył dokładnie w splot słoneczny stwora. Teraz korytarz także przypominał stary film, błyski mocy i gryzący dym całkiem pozbawiły go kolorów. Kiedy jej dłonie opadły, wszystko zawirowało. Nie wiedziała, kiedy znów klęczała, pamiętała tylko ostry ból w przełyku i własny żołądek wywracający się na druga stronę. Jasne płytki były całe zabryzgane krwią i wymiocinami. Podłoga przypominała obraz pijanego impresjonisty, na którym dwie główne postaci znalazły się przez przypadek. Otarła usta wierzchem dłoni, która strasznie spuchła. „Coraz twardsze mają te gęby…” pomyślała i spojrzała na truchło. Zaklęcie wypaliło piękny otwór w łuskowatym cielsku, a przecież to dopiero początek roboty. Szczęśliwa była tylko z powodu zniknięcia pasożyta, który już nie będzie się z nią asymilował. Wbiła paznokcie obu dłoni w powstały wylot i nie zważając na rwący ból w jednej w nich zaczęła szarpać ciało. Mocno przypalone tkanki odchodziły od kości odsłaniając dobrze przeobrażony kościec stwora. Z ludzkiej anatomii pozostały mu tylko żebra, które i tak nie obeszły się bez zmian. -„Jak szaleć to szaleć…”- pomyślała z ironią. Do rozerwania kości nie wystarczyły jej ręce. Wstała więc i poszła do kuchni, teraz, gdy stwór nie zasłaniał już wszystkiego iluzją, przyszło jej to bardzo łatwo. Przeszukała szuflady i znalazła coś, co idealnie nadawało się do tego zadania. Wróciła do zwłok, przechyliła głowę i spojrzała krytycznym wzrokiem. U jej stóp leżało ciało pół ludzkie, a pół koboldzie. Ręce zza długimi palcami wyciągnięte wzdłuż ciała, nogi ze smukłymi stopami leżały pod dziwnym kątem. Głowa, która odskoczyła po uderzeniu w tył, nie miała pod sobą już szyi, a tylko wystającą kość. Po chwili zastanowienia doszła do wniosku, że musi to być kręgosłup, bo zmiażdżona krtań nie wyglądałaby tak malowniczo. Zważyła tasak w ręce i z chirurgiczną precyzją wymierzyła w mostek, gdzie tworząc śmieszną przeplatankę, krzyżowały się żebra. Stal utkwiła w kości, wyszarpnęła ją i uderzyła jeszcze raz. W końcu, po kilku razach, swoista klatka ustąpiła całkiem. Znów wsunęła ręce w powstały otwór i rozerwała wzdłuż wewnętrzny pancerzyk. Odsapnęła, po czym spojrzała do wewnątrz, gdzie w pozycji embrionalnej leżał jej towarzysz. Wyciągnęła go jak dziecko po cesarskim cięciu i zaniosła do sypialni. Zadziwiało ją, jak ludzie mogą spać tak mocno. Kiedy wróciła obejrzeć truchło, zastała tylko uschnięty kokon, który wcale nie przypominał zabitej kilka minut wcześniej istoty. Dookoła niego wyrysowała palcem bramę i po chwili nie było śladu minionego zajścia.
Kiedy wychodziła z mieszkania zewnętrzną klatką schodową, jej towarzysz nadal spał. Nie zostawiła mu żadnej wiadomości, ani numeru telefonu, nie miała zamiaru go nigdy więcej spotkać. Kiedy znalazła się na dole, wyciągnęła z kieszeni kurtki paczkę papierosów, otworzyła ją i wyjęła jednego. Druga ręką szukała zapalniczki, a tkwiący w jej ustach zwitek bibułki i tytoniu smętnie zwisał w dół. -‘No, gdzie ona jest…’- dłoń przeszukała po omacku całe wnętrz kieszeni. ‘Cholera!’ Spojrzała w górę, w okna mieszkania, które przed momentem opuściła i z rezygnacją zaczęła wspinać się powrotem. Wspinaczka w szpilkach była łatwiejsza od zejścia, więc poszło jej to w miarę sprawnie, jednak, kiedy miała otworzyć drzwi balkonowe, usłyszała rozmowę. Wychyliła się, by zajrzeć w okna sąsiedniego pokoju, a to co zobaczyła dało jej wiele do myślenia.

-Jak to budzi się!
Grube cielsko zwlokło się z czerwonego kopca poduszek. Skóra w kolorze burgunda wzdymała się rozciągana na gardzieli ogromnego stwora.
-Budzi się… nie wszystko poszło…
-Milcz!
Głos olbrzyma irytująco wwiercał się w uszy słuchaczy, a miał ich dwoje, świadomego, który korzył się przed nim, i skuloną pod oknem kobietę.
Mężczyzna, który właśnie zamilkł, zrezygnowany wsadził ręce do kieszeni. Przygarbił się i czekał na bieg wydarzeń, nienawidził być posłańcem, szczególnie w chwilach takich jak ta. Nie był nawet pewny, czy przeżyje. Jego pracodawca nie wyglądał na zadowolonego.
-Powtórz, to jeszcze raz…
Polecenia bordowego stwora były irracjonalne, tak samo z resztą jak jego budowa. Obrośnięte w tłuszcz owadzie, a właściwie larwie cielsko nie przypominało niczego, co mogłoby istnieć w przyrodzie, cudem było, że ów twór mógł się poruszać. Chude i malutkie rączki o ogromnych dłoniach splótł teraz na obwisłym torsie.
Sługus niechętnie podniósł głowę, by spojrzeć na mówiącego, miał to powtórzyć po raz trzeci i wcale mu się to nie podobało, dopuszczał nawet myśl, że to może być ostatni raz, kiedy w ogóle coś powie.
-Ona już rozumie, wie.
-Hm…
Mrukniecie miało zachęcić do dalszego sprawozdania.
-Niedawno do cytadeli wpadło ciało. Kobold był wyłuskany, przejście się udało, ale go zgładziła. Jakąś godzinę temu. Proponuję dać dziecku na razie spokój, Strefy są nadwyrężone, mur sam niedługo runie, nawet fantomy straży nie są tak silne.
Ogromne cielsko wykonało ruch i nieprawdopodobnie szybko znalazło się przy mówiącym. Paszcza stwora rozsunęła się w śmiercionośnym uśmiechu, ukazując rząd szpiczastych zębów, które łączyła rozciągnięta ślina. Jedno kłapniecie i ostre jak szpilki zęby tkwiły wbite w głowę posłańca. Stróżki krwi nieśmiało wypłynęły, nie wiedząc, że już nigdy nie powrócą do ciała. Chrupnęło i czaszka mężczyzny otworzyła się jak ostryga. Masywne dłonie odrzuciły „pokrywkę” głowy, a gruby język ze ssawką na końcu zagłębił się w mózgu.
Dochodzące z wnętrza mlaśnięcia sprawiły, że znów miała ochotę wymiotować. Pal licho zapalniczkę, cały jej świat miał znów runąć!
Zrzuciła buty i pędem zaczęła schodzić na dół. Do domu nie miała nawet po co wracać. Jej myśli krążyły wokół słów Władcy Koszmarów.

* * *

Myśl zawarta na granicy słyszalności, dusza uchodząca z ciała zawsze pozostawiała ślad. Puste oczy martwej pielęgniarki, pełne mokrego życia, które umknęło. Biel i hermetyczność pokoju z za dużym krzesłem zniknęły zaraz po tym jak przez szybę wleciały do środka dwa ciała obserwatorów. Lalkowa twarz kobiety z rozchylonymi ustami, uchodzące płyny fizjologiczne wszystko mieszało się ze sobą na sino-koperkowym linoleum. Ręce rozrzucone, rozciągnięta jak pływak w kałuży. ‘Gdzie moja maszyna? Czemu już nie brzęczy…’
Spojrzałam w bok. Mój kat i przyjaciel nachylał się nad moją maszyną, moim kawałkiem normalności roztrzaskanym w drobny mak. Szarpnęłam rękami. ‘Dlaczego ona nie zdążyła ich rozpiąć?!’ Z rozpaczą zerkałam na kogucią głowę wieńczącą umięśnione ciało, które się do mnie zbliżało. ‘Muszę uciec, muszę uciec…’
-Nie musisz.
Głos dziwnego osobnika był spokojny i o dziwo kojący, zupełnie jakby to nie on dokonał chwilę temu masakry.
-Melene na ciebie czekają. – Zaczął rozpinać skórzane pasy uwalniając najpierw nogi, a dopiero potem ręce.
Kiedy to robił, pióra jego skrzydeł musnęły mi twarz. Wiedziałam, że pytanie, które zadam, będzie naiwne, ale musiałam wiedzieć.
-Czy jesteś…
-Nie, z tym bogiem nie mam nic wspólnego, ale ty i owszem.
Spojrzałam na niego zdziwiona. Mimo swojej zwierzęcej fizjonomii wydawał się niezwykle uczłowieczony.
-Kim są ci me…
Gdyby nie dziób, pewnie by się uśmiechnął, ale niestety nie mógł.
-To twoi posłańcy.
Moje zdziwienie nie miało granic, cała apatia uleciał gdzieś w dal. Znów miałam tę chęć poznawczą, którą tłamszono we mnie bólem.
-To…kim ja jestem?
To pytanie pozostawił bez odpowiedzi, wziął mnie za rękę i wprowadził w fosforyzującą czerń wyrysowanych na białej ścianie drzwi. Cała jatka została poza nami, nie było mi ich szkoda. Nawet nie chciałam płakać, jedyne czego będzie mi brakować, to moja maszyna i jej jednostajne buczenie… czasem wydawało mi się, że do mnie mówi.

Jesienne słońce dawno odmówiło współpracy i przeszło na drugą, cieplejszą półkulę Ziemi. Wraz z jego zniknięciem w powietrzu dało się czuć złośliwy, wnikający przez mięśnie do szpiku kości chłód. Wydychane powietrze stawało się widocznym przez kilka sekund obłoczkiem, po czym znikało, pozostawiając następnemu pole do popisu.
Stała na przystanku; cały dzień błąkała się od kawiarni do kawiarni, próbując znaleźć innego melenea. Wszystkie jej wysiłki spełzły na niczym, oprócz porozumienia z Koguciogłowym nie osiągnęła niczego konstruktywnego. Głęboko poraził ją fakt wspomnienia osoby trzeciej, która ma się obudzić. Jednak teraz jej uwagę zaprzątało co innego. Pod wiatą przystanku nie było nikogo poza nią, z tego była zadowolona. Inni pasażerowie stali w pewnej odległości, tak samo anonimowi jak zawsze. W pewnej chwili jej zmarznięty policzek owionęła chmura zapachu alkoholu i wymiocin. Niechętnie spojrzała w bok, wielokrotnie tego dnia żałowała, że nie mogła wrócić do domu, cały czas ubrana była w małą czarną i płaszcz, a szpilki, które miała na stopach, nie ułatwiały jej znalezienia pozytywnych stron całej sytuacji. Jej zirytowane, a jednocześnie zrezygnowane spojrzenie, które mówiło „co ja zrobiłam, że świat uwziął się właśnie na mnie?”, spotkało na swojej drodze właściciela cuchnącego jak gorzelnia oddechu. Miał głębokie i bardzo szkliste błękitne oczy, które błyszczały w stanie upojenia alkoholowego, głowa przechylona w bok dopełniała żałosną postawę typową po wcześniejszym spotkaniu z ziemią i kilkoma butelkami czystej. Wyciągnął w jej stronę rękę z powyginanym papierosem i zachrypłym głosem zapytał:
-Czy ma Pani może ogień?
W jego ustach słowo Pani, brzmiało tak, jakby to powiedział karaluch, który odkrył, że ma zaszczyt zwracania się do istoty, która właśnie darował mu życie. Spuścił wzrok i bełkotał ciszej, zachowując ogólny błagalny sens wypowiedzi. Zlustrowała go ponownie i zauważyła brązową skorupkę ziemi, która przylegała do jego policzka, a także nogawki niebieskich jeansów.
-Niestety nie mam. – Odpowiedziała tonem, który sugerował, że za każde następne zadane pytanie spotka go los gorszy niż wieczny kac.
Spuścił głowę niżej i „oklapnięty” stał koło niej, aż nadjechał autobus. Uszczęśliwiony, że może już odejść, pośpiesznie, aczkolwiek chwiejnie wsiadł do pojazdu.
Nie ukrywała, że jej także sprawiło to ulgę. Rozejrzała się i dokładnie przeanalizowała swoją obecną sytuację, która na pewno nie była dużo lepsza od położenia oddalającego się delikwenta. Zatupała nogami w chodnik i schowała ręce głębiej w kieszeniach. Musiała wrócić do domu, nie mogła unikać tego w nieskończoność. Nawet jeśli już na nią czekali, zawsze był minimalny cień szansy, że jednak nie będzie im się chciało przetrząsać jej rzeczywistego mieszkania. Po raz kolejny rozejrzał się dookoła i z ulgą stwierdziła, że wszyscy czekający wsiedli do poprzedniego autobusu i została sama. Uśmiechnęła się pod nosem i wyrysował na szybie wiaty przejście. Szkło zafalowało i stworzyło przed nią czarne jak smoła drzwi, prowadzące prosto do jej mieszkania.


To, co zastała, nie było obrazem pogorzeliska czy zdewastowanego przez chuliganów wnętrza, wręcz przeciwnie, jej dom świecił wręcz sterylną czystością. I było to najbardziej niepokojące zjawisko, z jakim miała doczynienia przez ostatnie trzydzieści sekund od przekroczenia progu portalu. Zrzuciła mordercze buty ze stóp i na boso, idąc niemalże na piętach, przeszła do sypialni, gubiąc po drodze kolejne części garderoby. Ktokolwiek odwiedził jej mieszkanie, dawno sobie poszedł, a dowodem jego minionej obecności, była właśnie owa czystość. Westchnęła bardzo głęboko, wpuszczając do płuc kłęby gorącej pary, która przyjemnie połaskotał ją w gardło, kiedy stała pod własnym prysznicem, namydlając się własnym mydłem i nie myśląc o własnych kłopotach. ‘Cudownie…’ mruczała sama do siebie, gdy nagle kątem oka dostrzegła sylwetkę siedzącą na przykrytym klapą sedesie. Cały czar relaksu prysł w jednej chwili. Zaklęła pod nosem i zakręciła strumienie gorącej wody. Wychodząc z kabiny nie pofatygowała się nawet, aby sięgnąć po ręcznik. Jej gość też się zbytnio tym nie przejął.
-Jest bezpieczna, skoro tu siedzisz, tak? –zapytała ciężkim głosem.
Chwilę trwało zanim raczył jej cokolwiek odpowiedzieć, pobawił się piórami na szyi, spojrzał na połamane paznokcie, a gdy w końcu uniósł na nią swoje wodniste spojrzenie, nie musiał już nic mówić.
-Ktoś…pozostawił kogoś? –czuła jak w jej gardle wykluwa się strach, jak niewidzialna pięść zaciska się i odbiera panowanie nad głosem.
-Kilku posłańców i Strefy, których nie udało mu się odebrać strażnikom. –w zamyśleniu zaczął skubać zwisający z umocowanej w ścianie rolki płatek papieru toaletowego, jakby było to najważniejsze zajęcie na świecie. –Ona, hm, jakby ci to powiedzieć, moja droga. Ona tu jest…
-Co? –czuła że krew wzburzyła się w jej żyłach. –Jak to tutaj? Oszalałeś?
-I ty śmiesz mi to wypominać? Ty marna kukło? Wskrzeszone, zespolone ciało i duch! Taki proch śmie mówić mnie –tu zrobił stosowna przerwę –że oszalałem? –Nastroszone uniesieniem pióra delikatnie opadły, gdy spojrzał na coś, co znajdowało się za nią. –Racz mi wybaczyć moje uniesienie.
Natychmiast odwróciła się podążając za jego spojrzeniem. W drzwiach łazienki stała mała dziewczynka w błękitnej jak czerwcowe niebo piżamie. Kobieta od razu pochyliła się w pokłonie, choć wiedziała jak, śmiesznie musi wyglądać naga, mokra i wypięta do Koguciogłowego.


Patrzyłam na nich zdezorientowana, słyszałam każde słowo, krótkiego dialogu, zanim zorientowali się, że tam stoję. Piękna kobieta pochyliła się w pokłonie, a ja nie bardzo wiedziałam, dla kogo jest przeznaczony. Spuściłam wzrok wraz z głową, po czym usłyszałam krótki szelest szorstkiego materiału. Kiedy ponownie spojrzałam przed siebie, kobieta stała zawinięta w gruby ręcznik, a mój nowy przyjaciel stał zaraz za nią.
-Pani. –Zwrócił się chyba do mnie. –Oto i osoba, o której opowiadałem ci podczas naszej krótkiej podróży. Pierwsza Wartowniczka Stref.
Spojrzałam na niego, a w moich oczach wyczytał, że nie mam pojęcia, o czym mówił. Ostatnie kilka godzin było dla mnie strasznym przeżyciem. Wirowanie świata, natężone barwy, do których moje oczy nie przywykły, hałas i zapachy, wszystko mieszało się w bolesną katatonię. Złapałam się za głowę, czułam, że To znów nadchodzi. Zacisnęłam usta, nie chciałam, żeby uleciało teraz, zrodzone z bólu, strachu i niewiedzy. Spojrzałam w oczy kobiety, miała takie spokojne rysy twarzy, jednak widać w nich było coś niepokojącego, niemą groźbę czającą się na dnie samej duszy, a może piekła? Nie wytrzymałam tego spojrzenia, a ból w gardle rozpychał się, walcząc o odrobinę swobody. Niemal wygrał, czułam w oczach wzbierające łzy i… niespodziewanie wszystko zniknęło, odeszło jak męczący sen z pierwszymi promieniami słońca. Poczułam słodki zapach, a mój nos zanurzył się w miękkich włosach Pierwszej Wartowniczki. Jej silne ramiona obejmowały mnie i przytulały, tuliły uspokajająco. Ból ustąpił miejsca miłemu łaskotaniu, odnalazłam spokój. Rozchyliłam usta i pozwoliłam, by to uczucie mnie opuściło, rozwinęło skrzydła we wnętrzu kogoś innego.

Koguciogłowy stał oniemiały, przyglądając się scenie, której miał nigdy nie zapomnieć. Dwa przeciwieństwa zlane w jedno; plątanina rąk, ciał, włosów i umysłów; połączenie biegunów. Jego umysł pojmował to jako spotkanie zjawisk, które były zupełnie ze sobą sprzeczne. Jakby nagle życie i śmierć stały się jednym i miały nigdy już się nie rozstać. Jednak rozstały się, gdy Pierwsza Wartowniczka odsunęła kruchą dziewczynkę na odległość wyciągniętych ramion. W powietrzu, jeszcze przed chwila wilgotnym, czuł wzbierającą energię, całą gamę doświadczeń, których nie mógł pojąć umysłem, a które pieściły wszystkie jego zmysły.
-Już dobrze… -jej dłoń spoczęła na ramieniu dziewczynki. –Nie musisz tego rozumieć, oni nie pozwolą ci tego zrozumieć. –Spojrzała w szkliste oczy małej i po raz pierwszy od dłuższego czasu szczerze się uśmiechnęła, to było jak promień słońca, który przemyka po ziemi w pochmurne popołudnie, pojawia się by zaraz zniknąć. Wstała i odwróciła się do posłańca. –Trzeba ją zabrać, jak najszybciej odnaleźć…
Reszta słów utonęła w rozsadzającym bębenki w uszach pisku. Pomieszczenie zawirowało i wszyscy leżeli na ciepłych kaflach, patrząc czujnie i czekając na rozstrzygnięcie.

* * *

Nie chciała, tak bardzo nie chciała wracać wtedy sama do domu. Szła szybkim krokiem i co chwilę oglądała się za siebie. Chciała mieć to już za sobą, siedzieć w ciepłym pokoju z kubkiem herbaty w ręce i patrzeć jak on komponuje muzykę. Niestety nie było jej to dane.
Gdy była kilkaset metrów od domu, zaczepił ją nieznajomy.
-Przepraszam, która godzina? –zadał pytanie, które codziennie zadaje kilka milionów osób, a jednak ton jego głosu sprawił, ze poczuła na plecach dreszcz.
-Dochodzi dziewiąta… - zmusiła twarz do sztucznego uśmiechu i odwróciła się na pięcie. ‘Już niedaleko domu…’ pomyślała, gdy chciała postawić następny krok, jednak coś ją powstrzymało.
Mężczyzna złapał ją mocno za nadgarstek i pociągnął do siebie. Ścisnął jej drugie ramię i jak rodzic, który przyprowadza niechętne dziecko do przedszkola, pchną ją w stronę jednej z wielu bram okolicznych kamienic. Natychmiast przestała odczuwać zimno, które zaczerwieniło jej policzki i czubek nosa. Krew płynęła coraz szybciej w jej żyłach pomieszana z adrenaliną i przeczuwanym zagrożeniem.
-Co pan wyprawia!? Proszę mnie puścić… -głos sprzeciwu zamarł jej w gardle, gdy otworzył drzwi do ciemnej czeluści. Owionął ich smród moczu i alkoholu. W chwili, gdy poczuła, że jedno ramię ma wolne, nad ich głowami rozbłysła smętna, samotna żarówka, która dawała mdłe światło jarzeniówki, jakie spotyka się w kostnicach.
Próbowała się wyszarpnąć, ale żelazny uścisk tylko zacisnął się mocniej, jak potrzask, który działa tym skuteczniej im bardziej szarpie się ofiara. Chciała krzyknąć ale jej słowa zagłuszyło skrzypnięcie sporych drzwi, które zamknęły się za nimi z wyraźną groźbą. To skrzypnięcie przypominało opadanie wieka od trumny, nie wiedziała tylko, czy ta obskurna brama stanie się jej grobem, czy tylko miejscem unicestwienia godności. Myśl ta sprawiła, że w głowie obrazy przerażających możliwości wirowały coraz szybciej.
Mężczyzna był wysoki i szczupły, ale przede wszystkim silniejszy i bardzo zdeterminowany. Pchnął ją na ścianę i patrzył. Szukał w jej twarzy strachu, bardzo chciał go znaleźć, stać się na chwilę Panem Życia i Śmierci, poczuć, jak to jest mieć taka władzę. Teraz miał okazję, napawał się chwilą, słysząc każdy jej oddech. Jak cudownie drżała pod jego rękami, czuł to mimo grubego płaszcza, który opatulał jej ciało. Na pewno jest zgrabna i taka delikatna, krucha jak szklana figurka. A on trzymał ją w ręce, wystarczyło ścisnąć a przestałaby istnieć.
Widziała jego spojrzenie, spłoszone ale pewne, ślizgające się po twarzy i ciele. Napawało ją to odrazą, przez to czuła niesmak do samej siebie.
Strach zamieniał się w wolę walki, w oburzenie.
-Czego chcesz? – Powracała jej pewność siebie. Oddech stał się miarowy, gdyż pierwszy szok minął.
‘Dlaczego już się nie boi?’ przez jego twarz przepłynął grymas zdziwienia. Spojrzał na nią trzeźwiej, nadal mocno trzymając.
-Robisz mi krzywdę. Dlaczego?
Nie umiał odpowiedzieć, dlatego właśnie nią potrząsnął, jak laleczką, jakby jakiś jej trybik miał przez to wskoczyć na miejsce, żeby zaczęła się prawidłowo zachowywać.
-Przestań…- ton jej głosu dowodził, że strach wrócił, ale on już nie mógł przestać, puścił jej nadgarstek i mocno się zamachnął. Uderzenie w twarz zwaliło ją z nóg, czuła jakby miało wypłynąć jej oko, jakby w szczękę ktoś wbił kilka gwoździ. Klęczała przed nim trzymając się za bok twarzy, gdy spadł na nią grad kolejnych ciosów. Nie wiedziała, skąd promieniuje ból, starała się tylko zasłonić brzuch. W myślach jak modlitwę powtarzała: ‘tylko nie tu, zostaw je w spokoju, no nie bij tu..’. Zwinęła się w kłębek u stóp bestii współczesnego świata, bydlęcia, które znalazło satysfakcję w poniżeniu jej, w niszczeniu życia, na które tak czekała. Włosy zasłoniły jej opuchniętą i mokrą od krwi zmieszanej ze łzami twarz. Już nawet nie jęczała pod gradem kopniaków i wściekłych uderzeń. Z ust ciekła jej ślina i gęsta krew, krztusiła się każdym oddechem, słone łzy piekły, przepływając po obtartej skórze twarzy. Czuła, że jej piękne czerwone usta przypominały teraz zmiażdżone czereśnie, ale nie martwiła się tym, chciała przeżyć, nie, nawet nie ona, niech ono przeżyje.
A on nie powiedział nawet jednego słowa. Bezpodstawna agresja, instynkt niszczenia, który musiał zaspokoić wypełniały cały jego świat. Kiedy i jego oddech stał się rwany i zbyt szybki przykucnął obok niej. Nie była już taka ładna. Wystarczyło ścisnąć. Wyciągnął do niej rękę, przestraszona cofnęła się jak zaszczute zwierze. Złapał ją za włosy i mocno podciągnął do góry. Linia szczęki została drastycznie zmieniona, żuchwa wykrzywiła się pod dziwnym kątem, a z wszystkich otworów w twarzy lała się krew. Resztka godności pozwoliła jej tylko plunąć mu w twarz mieszaniną wszystkiego, co miała w ustach, w tym kawałkami niegdyś prostych, białych zębów i zabarwioną na karminowo flegmą.
Czuł się zmęczony, nadal trzymał w pięści jej długie, ciemne włosy. Jedno silne szarpnięcie, a jej głowa odbiła się jak piłka od ściany. Obsypało się trochę szarego tynku i złuszczyło kilka płatków starej farby; spojrzał smutnie w to miejsce, jakby żałując tego, że ją uszkodził. Po chwili uświadomił sobie, że coś ciąży mu w ręce. Głowa dziewczyny bezwładnie zwisała na włosach, jak kukiełka na tysiącu sznureczków. Rozwarł dłoń, i opadła na podłogę z głuchym plaśnięciem. Spomiędzy posklejanych krwią włosów patrzyło na niego oko, białko i kawałek szarej tęczówki, które błysnęło jak szklana kulka, gdy zapalił papierosa. Reszta była przykrym obowiązkiem. Zgasił papierosa o podłogę i krytycznie przyjrzał się ostatni raz swojemu dziełu. Zaciskał i rozluźniał zdrętwiałe od uderzeń dłonie, spojrzał na kostki, zdarł je do żywego mięsa, a przecież to tylko kobieta!
Gdy wyciągał ją z bramy nie zauważył smugi gęstej krwi na podłodze. Nic już go nie obchodziło, nie chciał wiedzieć, kogo zniszczył. Zajrzał do torebki, tylko na chwilkę w poszukiwaniu drobnych. Przerzucał szpargały typowe dla damskiej torebki, kiedy trafił na małą czarnobiałą fotografię podpisaną „TRZECI MIESIĄC”. Natychmiast podpalił ją zapalniczką, migotliwy, niebieski płomyk gazu pełzł łapczywie po zdjęciu, deformując szare linie i obraz, pożerając go jak rak, niszcząc jak jego właściciel.

Zostawił ją jak śmiecia, zużytą i popsutą zabawkę wśród innych odpadków…

-Co to jest?
Trójka przybyszów, Pierwsza Wartowniczka, Koguciogłowy i dziewczynka w błękitnej piżamie, stała na mrozie i patrzyła na obdrapane i pordzewiałe kontenery, między którymi spoczywało ludzkie ciało, wyglądające jak woskowa figura, którą w gniewie zniszczył jej twórca.
-Nie co, a kto i kiedy? – Zapytał Koguciogłowy, podchodząc bliżej do znaleziska.
-To ja… - Cichy głos, prawie szept wydobył się z sinych warg Pierwszej Wartowniczki. Miała szklany nieobecny wzrok. Z zaciśniętych w pięści dłoni popłynęło kilka kropel krwi. Wbite paznokcie przecięły skórę, ale ona tego nie czuła. Od dawna nic nie czuła. Spuściła tylko głowę i czekała. –Zespolone na nowo ciało i dusza…
-Och, jakie to wzruszające, nie sądzicie?- irytujący głos wwiercił się w mózgi stojących niedaleko ciała. –Możesz wybrać, tym razem właściwie. Możesz odejść, zaznać spokoju, tylko oddaj mi dziewczynkę… -drapieżny uśmiech ukazał szpiczaste zęby w paszczy Władcy Koszmarów. Jego nieproporcjonalne i oślizgłe cielsko przysuwało się z każdym słowem w ich stronę.
-Koguciogłowy, Pierwsza Wartowniczka i Ona… klucz do mojego nowego królestwa. Oddaj mi Ją.
-Nie. – Wartowniczka nadal stała z opuszczona głową, bez broni, owinięta ręcznikiem. Po chwili postąpiła kilka kroków do przodu, tak, by znaleźć się przy obrzmiałym cielsku stwora, ale być poza zasięgiem jego olbrzymich łap. –Po co ci Ona? Co stworzysz i tak zniszczymy, tak jak ty niszczyłeś wszystko, co jest w nas, co nas otaczało tam… nie będzie twojego królestwa. Ona wróci. Kilku już się narodziło…
-No i po co kpisz? Droczysz się, kusisz… za stary już na to jestem, potrzebuję świeżości…- Gadzi język oblizał spierzchnięte wargi, jedno z masywnych odnóży wysunęło się w stronę niemal nagiej kobiety. –Wiesz, że to nie wróci im życia, tam też rządzę ja… Nie ma już miłości, nie ma szczerości. Została nienawiść. Ból i zniszczenie. Chaos opuszczonego przez Nią pokolenia. Więc po co tyle zachodu, skoro jestem tylko ja… - odnóże niemal pogładziło jej twarz…

…obudziła się z krzykiem, nie mogła złapać oddechu z przerażenia. Otarła rękawem piżamy spocone czoło i spojrzała przez okno. Chciała zapomnieć, wymazać z głowy ten straszny sen. Zapomnieć. Pogłaskała swój brzuch. Być znów sobą…

_________________
'Z żartów o wariatach można by złożyć niejednego normalnego człowieka'
http://www.numiria.deviantart.com


Top
 Profile  
 
Display posts from previous:  Sort by  
Post new topic Reply to topic  [ 1 post ] 

All times are UTC + 1 hour


Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 1 guest


You cannot post new topics in this forum
You cannot reply to topics in this forum
You cannot edit your posts in this forum
You cannot delete your posts in this forum
You cannot post attachments in this forum

Search for:
Jump to:  
cron
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group