Powró do świadomości rzadko bywa przyjemny*. Ten nie był.
Świadomość lisa nie wracała powoli, raczej z impetem wpakowała się do czaszki, wciskając ma siłe wszystkimi dostępnymi otworami. W efekcie gdy lis otworzył oczy, łeb bolał go niemiłosiernie, kończyny miał jak z ołowiu, a każde poruszenie kończyło się wybuchem bólu. Mówiąc krótko, miał wszelkie objawy kaca.
-No dobrze. Macie pięć sekund na wyjaśnienie mi, co tu się dzieje. I gdzie ja właściwie jestem- lis nie zawracał sobie głowy mówieniem. Zaschnięte gardło bolało chyba jeszcze bardziej niż obolałe ogony. Zamiast tego, głos małego rudzielca rozległ się w głowach załogantów "Jeźdzca". Odpowiedzią był chóralny okrzyk zaskoczenia, zakończony czymś co brzmiało jak rozkaz z ust młodej kobiety o białych włosach. Kot nie miał pojęcia, co powiedziała, nie znał tego języka. Ale intencje były łatwo zrozumiałe, zwłaszcza gdy ocalali członkowie załogi dobyli broni i zaczęli z niedwuznacznymi zamiarami zbliżać się do
Caia.
-Proszę, nie. Zbyt wszystko mnie boli na mordobicie...
Oczywiście nie posłuchali. Ruszyli z dzikimi okrzykami pojowymi, wywijąc tym, co kto tam miał w garści.
kot tylko westchnął ciężko.
Toma'lan ponownie upadł na dno łódki, gdy niezrozumiałe okrzyki z okrętu dotarły do niego. Zadrżał. gdy dołączyły do nich odgłosy walki i wrzaski pełne bólu i pretensji. Niemalże przegryzł się przez dno, gdy niezupełnie kontrolowane zaklęcie wybuchło gdzieś nad nim.
A później była cisza.
Toma'lan ostrożnie wystawił głowę ponad burtę. Statek, teraz już niemal calkiem wynurzony z wody, górował nad jego marną łupiną. Lecz nie fakt, że coś tak wieliego mogło latać sprawiło, że skamieniał z przerażenia.
NA zdruzgotanej burcie, wysoko ponad nim ktoś stał. Na wyciągniętym ramieniu ktoś wisiał i jak Toma'lan zauważył, zawsze był chwalony za znakomity wzrok- było to białowłosa kobieta. Po chwili ramię wraz ze swoją ofiarą zniknęło z jego pola widzenia.
I ponownie zaległa cisza.
Toma'lan w końcu zdecydował się odpłynąć. NAwet ciekawość dziecka miała swoje granice.
Niewiedział nawet jakie miał szczęście.
Caibre pozbywałsię załogi "Jeźdzcy" na drugiej burcie, upychając nieprzytomnych załogantów do jedynej szalupy ratunkowej, ignorując konsekwentnie protesty pobitych demonów.
- Prosiłem? PRosiłem. Niesłuchaliście, to teraz macie. Cieszcie się, że jesteście w łodzi - mogłem was po prostu wyrzucić za burtę.
Gdy w szalupie był komplet załogi, lis po prostu przeciął liny zdobycznym kordelasem. Przeciążona szalupa spadła jakieś dwa piętra w dól, cudem unikając rozbicia o kadłub "Jeźdzcy Burz".
*Co teraz? A tak. Akademia jest najbliżej. MAm nadzieję, że ten antyk mnie tam dowiezie..*- myślał Cai, schodząc pod pokład.
Kilka minut później, wciąż pozostawiając za sobą dymny ślad, "Stormrider" uniósł się w szybko ciemniejące niebo na Shirue.
Nie mając możliwości szybkiego pokonania przestrzeni, Caibre nie miał wielu możliwości, zwłaszcza że robienie za główne źródło energii statku było nie tylko niewygodne ale i irytujące, nie zamierzał spędzić w ten sposób więcej czasu, niż było to potrzebne. DLatego tęz zukcesywnie prztyspieszał, obrawszy kurs na planetę- sanktuarium, siedzibę Zakonu Jedi, poki nie spalił lini przesyłowych. Gdy to zrobił, zaczął przesyłać energię do silników, któe wkrótce podzieliły los przewodów zasilających. Ale lis nie martwił się zbytnio. Zdążył już uzyskać spory ułamek prędkości światła, pole utrzymujące atmosferę na "Jeźdzcy" funkcjonowało, a kucharz pozostawił swe królestwo pełne dóbr wszelakich, w tym również ekwiwalentów aspiryny.
Dwa tygodnie podróży spędził więc zadowolony.
*chyba że odbywa się w łożu z piękną kobietą u boku..
_________________ A little overkill won't hurt anyone
|