Niebo, krwista czerwień mieszała się z ciemnym odcieniem pomarańczowego. Ciemne chmury zwisały spokojnie na tym wspaniałym tle. Prawie się nie przemieszczały, nie było zwykłych podmuchów wiatru, wszystko tam było spokojne, nie zmienione od wielu wieków.
Na ziemi było jednak inaczej, cos zakłócało dzienny porządek, wcinało się w normalny tok trudnego życia tej niegościnnej krainy.
Miarowy krok setek tysięcy Diabłów dał się słyszeć na mile, szli wiedząc że nikt nie jest na tyle głupi żeby ich atakować. Kierowali się na pierwszą z trzech wielkich twierdz swojego wroga.
Tanarii, i ich zamek w Tarrak, niezdobyta twierdza z czystego Adamentium, wznosząca się wysoko ponad otaczające ją góry. Jej dwie czarne wierze osadzone w masywnej konstrukcji, dwie ogromne bramy, zakleszczające się jak rekinie szczęki, wielkie czarne mury z ostrymi blankami, wszystko spowite czerwoną aura magii. Twierdza ta była przez cały czas jak cierń w boku Batezu, jej obecność nie pozwalała na wykonanie jakichkolwiek posunięć w teren zajmowany przez Tanarii. Wiele już razy Batezu atakowali tą twierdzę, jednak nigdy tak wielką siłą, i tym razem byli pewni zwycięstwa.
Kabraxis stał na oddalonym o jakieś trzy mile od twierdzy wzgórzu, obserwował wszystko, jak jego oddziały odcinają wszystkie trzy drogi prowadzące do twierdzy. Nie podobał mu się plan, nie tak lubił walczyć, wolał bezpośrednie starcia. Rozumiał jednak że ta taktyka da im zwycięstwo, dlatego spokojnie czekał, aż jego podwładni wykonają wszystkie rozkazy.
Godzinę później wąwozy prowadzące do twierdzy były docięte, a w promieniu siedmiu mil nie było żadnego przesmyku którym Tanarii mogły by się wydostać. Niepokoiło to Tregnalisa, tego wielkiego, trzymetrowego demona, o budowie skorpiona i czterech parach szczypców, pięć par wielkich czerwonych oczu starało się przewiercić całą okolicę w poszukiwaniu przeciwnika, jego zadaniem była obrona Tarrak, wiele już razy musiał walczyć z tymi diabolicznymi głupcami, i ileż to razy rozpracowywał już spiski jego własnych ludzi przeciwko niemu, ileż to razy już musiał zabijać swoich podwładnych aby utrzymać dyscyplinę. Ale tego nie rozumiał, odcięli ich, to prawda, ale co najmniej stutysięczna armia Demonów jest niespełna dwa dni drogi stąd, nie zdobędą twierdzy w tak krótkim czasie, a nie wygrają nawet bitwy w takim ułożeniu terenu.
- Co te parszywe gnoje knują tym razem? – Zastanawiał się na głos stojąc na szczycie jednej z wierz.
- Nie wiem panie, ale jesteśmy tu bezpieczni. – Pewność głosu jednego z jego przybocznych poraziła Tregnalisa.
- Masz rację, ale nie patrz na nich jak na głupców, jest ich sporo.... – Odetchnął głęboko, po czym ryknął, tak donośnie że słyszany był prawie z dwudziestu mil.
- Chodzicie moi wojownicy! Dzisiaj będziemy się pławić w krwi Batezu! – Trzymetrowy bies odwrócił się, ruszył powoli w dół wierzy aby przygotować się do walki.
Tym czasem niewielki cień przemieszczał się powoli w kierunku twierdzy, ukrywał się w każdym zakamarku, w każdym miejscu gdzie nie dochodził blask nieba. Ciągną ze sobą niewielką czarną skrzynkę. Starał się jak mógł żeby jej nie uszkodzić, wiedział że jego pan by mu tego nie darował. Był już blisko celu, nie całe czterysta metrów od wielkiego muru, fragmentu sąsiadującego z bramą północną. Tu miał zostawić skrzynkę, sam nie wiedział co w niej jest, ale taka była jego misja. Zbliżając się powoli, starał się przybrać barwę ziemi, tak aby nie wypatrzył go nikt stojący na murach. Dotarł prawie do samej ściany, kiedy coś go sparaliżowało, rozejrzał się dokoła, nie było tu nikogo kto mógł by go zatrzymać, jednak coś nie pozwalało mu przejść dalej. Dopiero po bliższym zbadaniu okolicy zauważył tą czerwoną aurę otaczającą więzienie. Była to bariera nie do przebycia dla czegoś co było istota prawa, najpotężniejsze diabły łamały ją, lecz on sam nie miał na to szans, jedyne co mógł zrobić to cofnąć się, wiedział jednak że Kabraxis mu tego nie daruje, a nawet jeśli, to odeśle go do Boklera, a to oznaczało dla niego koniec, tak więc czy inaczej, musiał wykonać zadanie.
Przez prawie pół godziny rysował symbol na ziemi, musiał być dokładny, jeden błąd mógł spowodować że utknie w samym środku bariery. Kiedy jednak uaktywnił krąg, przez całą odległość do muru, czerwona poświata rozsunęła się na boki, tworząc dla niego korytarz aż do samego końca. Zewsząd zaczął dochodzić straszny, piskliwy dziwięk, zaroiło się od strażników i innych demonów, ale on leciał już w kierunku muru, tylko to było dla niego ważne, jeśli zginie, to lepiej teraz niż w męczarniach więzienia...
- Słyszysz panie? – Stojący obok Kabraxisa diabeł spojrzał się w kierunku twierdzy.
- Wysadzać. –
- Tak jest panie. – diabeł stojący obok wyciągnął rękę z jakimś nadajnikiem, zawahał się przez chwilę, jednak nacisnął przycisk.
Na początku nic się nie wydarzyło, wszystko było w porządku, piskliwy dziwięk ucichł, nie było nic porucz grozy twierdzy, i majestatu czerwonego nieba, cisza zalała wszystko. Błysk jaśniejszy od tysiąca słońc rozerwał jednak przestrzeń, blask zmusił nawet Kabraxisa do odwrócenia wzroku. Wielka kula ognia, promieniująca na wszystkie strony dała początek nowemu etapowi wojny między tymi dwiema rasami. Diabeł podziwiał piękno tego tworu, jego wspaniałość i potęgę. Fala niezwykle gorącego powietrza uderzyła w nich, mimo że stali tyle mil od celu, ryk towarzyszący tej wspaniałości był nieziemski, zagłuszający wszystko, z czasem, nawet sam siebie. Z ognia wyłonił się kształt twierdzy, zamazany przez panującą tam temperaturę. Nagle jedna z wierz zaczęła powoli opadać, spora część muru runęła na ziemię, a majestatyczna brama rozpadła się na tysiące kawałków. W niecałą minutę, z potężnej twierdzy zostały strzępy, opadające teraz powoli na ziemię. Nie wszystko się zawaliło, część trwała dalej, świadcząc o potędze tej budowli, o jej wytrzymałości i niedostępności. Jednak straciła wszelkie walory obronne, i teraz była niczym więcej jak wrakiem otwartym na atak.
Kabraxisem aż wstrząsnęło, padł na kolana zbierając siły. Opanował się, wchłonął sporo z tych przeklętych dusz, jego moc była teraz jeszcze większa. Chwilę mu zajęło dojście do siebie. Kiedy wstał jego oczom ukazały się ruiny, ogarnięte jeszcze wieloma mniejszymi pożarami. Wszystko w promieniu dwóch mil było zniszczone, zrównane z ziemia.
- Atakować. –
- Tak jest. – Stojący obok niego diabeł natychmiast pobiegł w duł klifu, docierając do stojących poniżej posłańców. Ci używając zaklęć poinformowali resztę o rozkazie. Czas uderzać.
Tragnalis pozbierał się z ruin, miał kilka poważnych ran, ale nie śmiertelnych, wokół niego było pełno zwłok, rannych i dogorywających. Miał szczęście że znajdował się jeszcze wewnątrz centralnego kompleksu dodatkowo wzmocnionego zaklęciami barier.
- Co to było i jak wiele zniszczyło. - Spytał najbliższego demona, ten kiwną tylko głowa i wybiegł mimo urwanej ręki do części zewnętrznej kompleksu. Tragnalis wyszedł chwilę później.
To co zobaczył przeszło jego najśmielsze oczekiwania, jedna wieża zawaliła się na fragment murów, tworząc ogromną wyrwę w ich ocalałej części. Druga miała tylko połowę wysokości, była jak postrzępione drzewo które ktoś uciął pod kątem. Z większości murów nie zostało wiele, szczególnie jeśli liczyć możliwości obronne. Wewnętrzna część trzymała się jeszcze nie najgorzej, wciąż miała w miarę całe mury i wierze, jednak obie bramy były zniszczone.
- Wtargną tutaj bez przeszkód. Psia mać! – Warknął. W tej chwili dobiegł do pachołek.
- Większość fortecy zniszczone, wielu zabitych. – Wysyczał.
- Do wewnętrznej części, Wszyscy! – Ryknął.
Legiony miarowym krokiem zbliżały się do fortecy, widzieli opuszczających resztki stanowisk Tanarii, widzieli jak zbierają się do centralnej części fortecy. Weszli do niej bez żadnego oporu. Szturm się rozpoczął, tysiące diabłów uderzyły na osłabione mury wewnętrznej części twierdzy. Łamane kości, rozrywane mięso, palone ogniem i błyskawicami truchła. Trup słał się gęsto, jednak wynik był przesądzony. Kabraxis nie mógł już wytrzymać.
Poszedł na pierwsza linię, mimo wyraźnej sugestii Boklera aby trzymać się z tyłu.
Kiedy już doszedł na linię, zobaczył jakiegoś wielkiego Demona, skorpiona, tnącego w szale wszystko, tylko się uśmiechnął. Ruszył z szarżą na przeciwnika, ten jednak nie uskoczył, przyjął jego masywne cielsko na postawę obronna zasłaniając się szczypcami. Mimo trudnej pozycji, złapał Kabraxisa za jedno z odnóży, i spróbował je odciąć. Zanim jednak zdążył, Kabraxis chwycił go jednym ze swoich szponów, i wyładował niewielką część swojej mocy.
W zwarciu, bariery magiczne nie działają jak powinny, nie przy takiej mocy. Tragnalis padł, jego ciało zostało w momencie ugotowana, jeszcze wyciekało miejscami z pod pancerza.
Kabraxis ryknął i rzucił się dalej w wir walki, a za nim kolejne tysiące...
Bitwa trwała prawie siedem godzin, mimo przewagi liczebnej, Tanarii stawili zaciekły opór.
Kabraxis stał sobie na resztkach wierzy smakując zwycięstwo.
- Panie, totalne liczby, straciliśmy dwanaście tysięcy... – Kabraxis przerwał diabłu który przyszedł zdać mu raport.
- Nie mam teraz na to ochoty, wyślij raport Boklerowi. – Ten skrzywił się lekko.
- Jak każesz panie. -
|