Mimo że minął już styczeń śniegi były jeszcze wielkie, wiosna zbliżała się wielkimi krokami, była to już kwestia kilku tygodni.
Z świerkowego gęstego lasu na otwartą polanę wjechało czterech jeźdźców szczelnie okrytych w skóry. Konie ciężko dyszały, buchając z pyska kłębiastą parą. Powoli przebijały się przez śnieg gniotąc kopytami świeże i nieliczne obła trawy zwiastujące powoli nadchodzącą wiosnę.
Mężczyzna zajmujący pozycję na przedzie zatrzymał konia, aż ten parsknął gwałtownie.
Poprawił duża czapę na głowie i sięgnął do niewielkiej, skórzanej torby na plecach z której wyjął podręczną lunetę.
Jadący za nim jeździec Słońce wisiało wysoko na niebie, niewielkie chmury sunęły na zachód niesione wiatrem,.
zatrzymał się obok. Konie trąciły się łbami.
-Cóż się stało, wasza miłość?
-Nic Soroka. Wedle mapy nasz cel jest przed nami. Wszystko się zgadza. – złożył i schował lunetę. Wyciągnął zaś bukłak i pociągnął tęgiego łyka.
-Przedniej jakości wino, naprawdę dobry rocznik.- uśmiechnął się pod nosem wycierając dłonią kilka kropel karminowego płynu, który uciekł z bukłaka na jego brodę.
-Sprawdź czy chłopcy mają wszystko, czego potrzeba. Dziś wieczorem dotrzemy do celu.
-Tak panie.
Wieczorem wyjechali z lasu okalającego samotną górę. Na zboczu znaleźli półkę skalną odpowiadającą ich wymaganiom. Po pewnym czasie rozpalili ogień, przyszykowali posiłek i sprzęt do dalszej wędrówki. Skończywszy posiłek szykowali sprzęt.
- Virgilusz, ty jesteś najmniej nam obecnie potrzebny, więc zostaniesz przy koniach do naszego powrotu. Reszta bierze, co najważniejsze i idzie za mną.- Verin rozkazał i odwrócił się.
- Panie Verin, czy na pewno pan wie, co robi? – wtrącił się mężczyzna odziany w zbroję wzbogaconą o skóry i różne pasy.
- Panie Drig, od siedmiu lat poszukuje kilku rzeczy. Tu znajduję się jedna z nich. Co więcej, nie mam pojęcia, co może nas spotkać w środku, a tym bardziej jak wygląda poszukiwany przedmiot. Po prostu wiem, że on tam jest. A pan zamiast zadawać głupie pytania powinien martwić się o własny rynsztunek. Płacę każdemu po równo i wymagam od niego w czym jest najlepszy.
- Proszę się nie unosić, chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że tylko pan zna cel tej wyprawy.- powiedział szybko, lekko spłoszony rycerz.
- Pan pułkownik, płaci i on wydaje rozkazy. Za te pieniądze, jakie otrzymujesz nie powinieneś nawet myśleć o jakichkolwiek wątpliwościach, tylko iść gdzie ci każe.
Mężczyzna odziany w długie szaty i kaptur na głowie, podał rycerzowi mały worek z ziołami. - Weź. Może ci się przydać. My gotowi.
- No to w drogę.
Po kilku godzinach wspinaczki i wędrówki dotarli do małej jaskini. Szybko schowali się do środka chowając się przed dokuczliwym śniegiem. Rycerz wydobył z torby dwie pochodnie i szybko je odpalił. Pułkownik poszedł przodem wyciągając jakiś naszyjnik.
Sklepienie jaskini było dość niskie i musieli uważać na groźnie zwisające stalaktyty. Mimo trudności szli szybko.
Po kilku chwilach znaleźli się przed dużymi kamiennymi drzwiami, sprawiającymi wrażenie wykutych w skale.
- To tutaj?
- Nie jestem pewien. W zapiskach nic o tym nie było. –mruknął niepewnie Verin.
- Pieprzyć to. Otworzymy jak trzeba. – rycerz ryknął basem napierając ramieniem na drzwi. Siłował się chwilę z wrotami, lecz to nic nie dało.
- Nie dam rady sam. Albo to nie są drzwi…
- Albo to innego rodzaju drzwi. – wtrącił się mężczyzna w długiej szacie. Wyciągnął ręce spod długich rękawów i wewnętrzną stroną dłoni przejechał po powierzchni drzwi, po czym zaczął coś szeptać pod nosem.
Drzwi się lekko uchyliły. Po środku powstała mała szczelina. Naparli na nią mocno i wrota ustąpiły z cichym jękiem.
Nieświeże powietrze uderzyło o nozdrza, chwytało za gardło i dusiło. Zasłonili się rękawami i poczekali aż korytarz trochę wywietrzeje. Po upływie paru chwil weszli do środka.
Prowadził rycerz, uważnie rozglądając się za pułapkami, które mogły znajdować się wszędzie. Kroki stawiali ostrożnie i powoli. Nie śpieszyli się, wszak mieli mnóstwo czasu.
Po kilku minutach marszu doszli do sporej jaskini oświetlonej po środku światłem wpadającym przez szczeliny w sklepieniu i odbijające się od lodowej pokrywy ścian.
Promienie słoneczne, które tworzyły dość ciekawy efekt wizualny zbiegały się na środku. Rozejrzeli się dookoła.
Nic. Pustka i światło.
Verin zrobił kilka kroków do przodu, wchodząc w strumień światła, który oblał jego szatę.
Niespodziewanie tuż przed nim zmaterializowała się postać długowłosej kobiety. Widmo było trochę odrapane i sprawiało wrażenie zmęczonego bytem.
Swym suchym i grobowym głosem wypowiedziało kilka słów.
- Stój przyjezdny. Stój tyś co przynosisz złe wieści. Posłańcu śmierci.- Verin przyjrzał się zjawie uważnie, po czym rzucił okiem na przestrzeń za nią. Bezceremonialnie odwrócił się i dał znak kapłanowi.
- Stój ty, który poszukujesz władzy, ponieważ tylko czyści mogą przejść.
- Strażniku, przychodzę tam gdzie chcę i gdzie mnie zaproszono. I nikt, ale to nikt nie jest w stanie stanąć mi na drodze. – kilka słów rzuconych przez Verina ociekało arogancją i agresją. Nie był przyjaźnie nastawiony, ale nie to było ważne. Zwyczajnie zignorował ostrzeżenia zjawy. Oczy widma stały się czarne z niebieskimi ognikami tańczącymi w źrenicach. Z ramion wyrosły wielkie zrogowaciałe skrzydła, mięśnie rozrosły się, a paszcza wydłużyła. Potężny gargulec rozpostarł skrzydła i ryknął przeraźliwym jazgotem, aż cała sala zatrzęsła się.
- Ty nie przejdziesz, nie masz prawa!
- A ty nie powinieneś tyle gadać tylko brać się do roboty magiczny pomiocie. – Potwór wyrwał stalaktyty ze sklepienia. Zamachnął się i uderzył skałami w miejsce gdzie przed chwilą stał Verin.
Kapłan stojący w korytarzu rzucił swoje zaklęcie. Mała niebieska kula uderzyła w potwora, sprawiając mu wielki ból. Sala wypełniła się potwornymi dźwiękami dobiegającymi z wnętrza paszczy bestii. Jednak potwór szybko się otrząsnął, wyszczerzył zęby, i ruszył do ataku.
Wojownik w zbroi rzucił się mu naprzeciw, machając korbaczem i głośno krzycząc.
Verin powoli i delikatnie wyciągnął swój miecz szykując się do konfrontacji z potworem. Przemknął mu pod łapą i rozpoczął cięcie. Ostrze trafiło na twarde ścięgna potwora. Trysnęła krew. Broń rozcięła ciało monstrum pod pachą i skończyła swoje dzieło niszczenia na żebrach. Potwór zawył wyrzucając łeb w tył i rozkładając szeroko skrzydła, starając się przy tym zadeptać intruza.
Kapłan Soroka, zaczynał drugą inkantacje. Zwinne palce zakreślały w powietrzu zawiłe znaki i symbole, a po szybkich ruchach dłoni pozostawały przez chwilę białe smugi. Mówione słowa coraz bardziej nabierały mocy, a ich echo odbijało się od ścian.
Verin odskoczył w bok. Zgrabnymi ruchami omijał ostre pazury przeciwnika i ponownie ciął pod brzuchem. Kolejna beczka krwi splamiła podłogę zahaczając również o szaty walczącego.
Potwór się lekko zachwiał, po czym na jego głowie wylądował wielki korbacz, rozłupując skroń i prawe oko. Zmieszane płyny wytrysnęły fontanną agonii.
Kapłan puścił czar. Gruba zielona linia uderzyła w odkryte żebra stwora. Ten stawał się coraz słabszy i coraz mniej chętny do walki.
Umierał. Coraz ciszej oddychał aż w końcu przewalił się na bok konając z wywieszonym ozorem.
Verin wyczyścił ostrze szmatami i schował je do pochwy. Pozostali rozstawili się po pomieszczeniu według rozkazów Verina.
- Dobra, gdzie to może być? Nie ma tu żadnych skrytek, piedestału bądź czegokolwiek innego.- Verin nerwowo krążył po Sali.
- Możliwe, że ma to strażnik. – Soroka podwinął rękawy do łokci i dobył noża. Sprawnie rozciął klatkę piersiową, zręcznie operując ostrzem, a skórą bawiąc się jak krawiec płachtami dobrego materiału. Dostał się do serca i wyszarpnął mały medalion zdobiony na górze złotym kamieniem, a na dole czarnym szafirem. Błyskotka opływała w gęstej krwi.
- To pewnie to czuję tą moc.
- Pokaż to. – dowódca przyjrzał się uważnie, bawił się i obracał w palcach medalion. – Wreszcie, po tylu latach poszukiwań mam klucz. Tak, teraz brakuje nam naprawdę niewiele.
Zbierali się, powoli opuszczali jaskinie zadowoleni ze zdobyczy, mimo, że nie byli do końca świadomi jej właściwości. Verin jeszcze obejrzał się dookoła. Nic się nie zmieniło po za truchłem gargulca, którego wcześniej tu nie było. Po chwili został sam. Jego sylwetka zdawała się być mała i krucha w wielkiej Sali. Już miał wchodzić w korytarz, gdy usłyszał znajomy sobie szelest ubrania, kołatanie łańcuchów i gardłowe sapanie.
Powoli się odwrócił, nic nie zauważył.
- Xangirix, pokaż się. – zabrzmiało jak żądanie.
- Po co te nerwy, śmiertelniku? – gardłowy nieprzyjemny głos narastał w głowie najemnika. Oczy błądziły po ciemnych ścianach.
- Czego znów chcesz? – Verin zacisnął pieść na rękojeści, czekał.
- Ilu jeszcze z nas zabijesz, by wyleczyć swój chorą ambicje? A może żądze zemsty? Tylko, za co? – w jednym momencie, przed najemnikiem pojawiła się humanoidalna postać owinięta starą poszarpana szatą, skuta rdzewiejącymi łańcuchami, o wąskich, czarno czerwonych oczach.
- Pragniesz naszej krwi.- stwierdzenie, a może zarzut?
- Dobrze, im więcej nas zabijesz tym gorsza będzie twoja sytuacja. Pamiętaj, że tylko ja mogę dać ci to, czego pragniesz. – Postać mówiła szybko, nerwowo.
- Nawet nie jesteś w stanie się od nas odpędzić. Wiem, że kombinowałaś z drugą stroną. Myślisz, że nawet w świątyni jesteśmy głusi, ślepi.
-Gdzie teraz? – Verin rozluźnił trochę dłoń na rękojeści. Rzucił konkretne pytanie by jak najszybciej wydostać się stąd. Miał dość.
-Masz się udać dalej na północ. W odpowiednim czasie dostaniesz dalsze instrukcje i pamiętaj, ostatni raz kombinowałeś coś przeciwko nam. Zależy nam na twojej osobie i nie chcemy by stała ci się krzywda. – w zdaniu była słabo ukryta ironia.
- Nie groź mi, sam mi nie dorównasz. A i tak cię kiedyś zabije. – uśmiechnął się pewnie namiestnik.
- Nie, ponieważ jesteś tylko śmiertelnikiem. – Gardłowy śmiech rozległ się w jaskini, a postać znikła z oczu wojownika.
Verin wyszedł z jaskini, podszedł do konia i otworzył duża torbę podróżną. Wyciągnął z niej mapę i rozłożył niedbale.
Po chwili podszedł z nią do ogniska. Wszyscy spojrzeli na niego, lecz nikt nie chciał nic mówić. Przejrzał mapę, drogę, która już przebył i jaka została przed nim.
-Soroka, musimy dotrzeć to tego miasta handlowego. Tam zrobimy zapasy na dalszą podróż, po czym wyruszymy dalej na północ.
- Trak jest wasza miłość. – mężczyzna spokojnie wrócił do swojego posiłku.
Verin schował mapę i usiadł kawałek dalej od pozostałych. Wyciągnął spod płaszcza mały, skórzany woreczek. W środku znajdowała się fajka i przedniej jakości tytoń.
Zapalił i powoli delektując się smakiem oglądał dokładnie medalion. Ten odbijał światło ogniska, zabarwiając się na delikatny odcień niebieskiego. Promienie załamywały się na drobnych zdobieniach i wgłębieniach.
Zapadał już zmrok. Ciężkie chmury gnały po wieczornym niebie zasłaniając jasne gwiazdy. Verin owinął się szorstką skórą i zasnął.
Był to dziwny przywódca. Zawsze chłodny, wyniosły i szorstki wobec podwładnych. Wszyscy w pewien sposób obawiali się go i byli pewni, że skrywa w sobie jakąś wielką tajemnicę z przeszłości. Ba, nawet nie podejrzewali. Wiedzieli to, bo jaki normalny namiestnik podróżuje całe życie w poszukiwaniu bliżej nieokreślonych przedmiotów. Na dodatek nie chciał zdradzić, do czego są mu potrzebne. Jednak z nim byli. Byli i co raz atakowali Sorokę zmasowanymi pytaniami na temat życia Verina, z racji faktu, iż właśnie owy kapłan najlepiej się dogadywał z ich przywódcą. Lecz ten nigdy nic nie mówił, nie zdradzał. Nie ze względu na lojalność jaką żywił wobec Verina, lecz z o wiele prostszego powodu – sam nie wiedział. Starał się jednak w pewien sposób zrozumieć go, ale im dłużej go znał tym bardziej się przekonywał, że jest to niemożliwe.
Dzień był bardzo słoneczny i radosny. Gdzieniegdzie ptaki śpiewały wypełniając las dźwięczną melodią, to dzięcioł dłubał w korze drzew z charakterystycznym odgłosem.
Spokoju nie mącił najlżejszy wicherek. Mróz zelżał ustępując gorącym promieniom słońca. Po obfitym śniadaniu wojownicy spakowali sprzęt i wsiedli na konie.
Szybko wyruszyli w podróż i pokonali spory odcinek lasu dojeżdżając do kotliny. Tu było znacznie ciaśniej, więc jechali już pojedynczo, jeden za drugim, w ciszy i zamyśleniu.
Tylko Drig, co jakiś czas starał się zagadać; to narzekał, to zaczynał opowieści, które jak szybko się zaczynały tak się kończyły z braku zainteresowania słuchaczy.
Po południu zrobili postój, by odpocząć i posilić się. Verin i Soroka ustalili, swoją dotychczasową pozycję, stwierdzając, że do miasta było już niedaleko.
Pod wieczór mijali małe gospodarstwa rozsiane na wzgórzach i ich podnóży, małe chatki kryte słomą i sporej wielkości gospodarstwa nastawione na większą hodowlę bydła.
Kilku chłopów rąbało drwa, inni karmili zwierzęta i oglądali dobytek przed zapadająca nocą. Jeźdźcy zatrzymali się obok jednego z wieśniaków i Soroka odezwał się do niego.
- Powiedz mi poczciwy człowieku, daleko jeszcze do Throdhal?
- Z kilka godzin drogi panie, ale w nocy bramy są zamknięte i nikogo nie wpuszczają.
- A jakieś miejsce na nocleg tu w okolicy się znajdzie dla strudzonych podróżnych?
- Panie tam na lewo.- wskazał palcem na jakąś chatę. – Jest mała karczma, tam możecie się zatrzymać ze swoją świta. Jest to dość dobre miejsce, co prawda gości tam sporo, ale to dobra karczma z noclegiem.
- Dzięki i powodzenia.
- Nawzajem Panie.
Ruszyli do wskazanej karczmy i po kilku dłuższych chwilach dojechali do piętrowego, dość sporego budynku wyposażonego w stajnię. Była to solidna konstrukcja wykonana z porządnych materiałów.
Widać, że właściciel o nią dbał i konserwował, co roku.
Przez małe okna na dole biło światło, zaś te na piętrze tylko nieliczne się świeciły. Oznaczało to ostatnie wolne miejsca.
Drig zajął się końmi, a pozostali weszli do środka zajmując stół w rogu.
Po kilku chwilach przy stoliku znalazła się młoda urodziwa dziewka w białym fartuchu.
- Witam w domu Wilhelma. Cóż sobie życzycie?- uraczyła ich uroczym uśmiechem.
- Sporo mięsa, chleba, jakieś wino do picia i kwaterunek na noc dla czterech osób. – dziewka uśmiechnęła się szerzej i szybko poszła do karczmarza zwinnie omijając stoły, gości i ręce starające się podszczypywać, bądź ją klepnąć.
Duża misa z mięsem trafiła na stół. Pachniało świetnie, a smakowało wybornie. Nie tłuste i soczyste mięsko rozpływało się w ustach. Wino też było przednie.
Widać karczmarzowi się naprawdę dobrze powodziło w tej dziurze.
Zapłacili kilka srebrnych monet, a dziewka dostała jedną za obsługę po czym znikli w pokojach.
Rankiem Verin ze świtą opuścili gospodę. Pogoda znów im dopisała. Słońce lekko grzało, wiatr zdawał się zapaść w sen, a małe niebieskie chmurki podążały na zachód w towarzystwie śpiewu ptaków leśnych. Czysta sielanka, ale droga nagli. Ruszyli w dobrych humorach, wypoczęci i wyspani.
Po kilku godzinach jazdy dotarli do traktu prowadzącego do Throdhal- największego miasta handlowego w górach i granicy cywilizowanego świata. Dalej na północ ciągnęły się tylko dzikie góry. Mało, kto się tam zapuszczał, mało, kto stamtąd wrócił, a jeśli nawet to nie żył zbyt długo z powodu wychłodzenia organizmu. Pogłoski mówią, że za górami jest morze, ciągnące się po horyzont, zimne zlodowaciałe połacie lodu sunące z prądem.
Kilka godzin później znaleźli się kilka mil od miasta. Powoli, przed ich oczami, zaczęła się rozciągać panorama miasta.
Do głównej bramy prowadził wąski trakt szeroki na jakieś dziesięć metrów, po którego bokach zaczynało się urwisko spadające coraz niżej. Na końcu traktu leżał opuszczony most zwodzony. Brama wysoka na około dziesięć metrów górowała nad wejściem budząc strach w sercach najeźdźców. Mury wysokie na pięć metrów, zbudowane z czystego granitu, co kilka metrów małe wieżyczki strażnicze wielkie baszty na rogach. Przed murami wystawało mały ustęp skalny i bezdenna jak powiadają przepaść. Miasto zostało częściowo wykute w skale, na początku przez nieznany dziś klan krasnoludów, który przepadł bez śladu. Jak powiadają pogłoski Ruiny zajęli ludzie i obwarowali. Zbudowali miasto, wieże wystawały z koniuszka góry, wyrastały z niej schowane za ogromnymi murami. Podjechali do bramy, zatrzymali się na trakcie przed małym oddziałem strażników. Niewysoki mężczyzna dość barczysty o gładko ogolonej i pociętej zarazem twarzy podszedł do jeźdźców. Przyjrzał się, po, czym zwrócił się do dowódcy.
-Kto jedzie i w jakim celu?- rzucił szorstko.
-Nazywam się Verin, przybywam w celach handlowych. – Verin poprawił grube futro na barku.
-Nie wyglądacie na kupców. –spojrzał na nich podejrzliwie.
-Nie wyglądamy, bo nie jesteśmy. Ale nasz przyjaciel. – wskazał na Sorokę.
-Na jak długo macie zamiar się zatrzymać? – mężczyzna przyjrzał się kapłanowi.
-Na kilka dni, by załatwić swe sprawy i wyruszyć w dalszą drogę. Nie będziemy sprawiać problemów.- Wtrącił Soroka, podając gwardziście monetę do ręki.
-Witajcie w Throdhal, niech wasz pobyt będzie szczęśliwy. – lekko się wyszczerzył, jeźdźcy wjechali do środka.
Pod wieczór Soroka z Verinem, przemieszczali się małymi uliczkami wyrzeźbionymi w skale. Mijali domy, obce gospody i miejsca przemysłowe. Po pewnym czasie zatrzymali się przy dość solidnym i bogatym budynku, w środku paliło się światło.
Rozejrzeli się dookoła, zapukali do, mała żelazna zasuwa się odsunęła, na zewnątrz wyjrzała para oczu.
-Kto tam, i w jakim celu?
-To ja, Soroka z przyjacielem, wpuść nas.
-A Soroka, miałeś być wczoraj.
Drzwi się lekko otworzyły i światło zalało kawałek ulicy. Prędko weszli do środka. Starszy człowiek, lekko zgarbiony, zaprowadził ich do małego pokoju zawalonego księgami, stertami zapisów, papirusów i map.
W środku panował bałagan; półki były przeładowane księgami i różnymi innymi przedmiotami zapewne o magicznym charakterze.
Na środku stało biurko, a na nim kilka świec. Jakaś czaszka podsycała atmosferę wraz z leżącym obok medalionem i zawiniętą w jakiś materiał rzeczą.
Mężczyzna siadł za biurkiem.
-Siadajcie. – zaprosił gestem ręki.
-Nie dziękujemy, przejdźmy od razu do interesu. – Soroka wyjął mały woreczek spod płaszcza.
-Zaraz do interesów, widać że się śpieszycie, niech będzie. – odebrał mały woreczek i otworzył. Wyciągnął z niego mały medalionik, po czym obejrzał dokładnie.
Po chwili obserwacji pogładził się po brodzie.
-Tak to jest to, co chciałem.
-Miecz jest wasz, leży na stole. – Soroka odwinął materiał.
-Tak, a księga? Umowa obejmowała księgę również.
-Ale mieliście być wczoraj, sprzedam ją wam za dodatkowe tysiąc sztuk złota.
-Nie zdzieraj z nas, odwaliliśmy kawał trudnej roboty, a wspominając o pieniądzach nas tylko obrażasz. – Soroka stawał się coraz bardziej podenerwowany.
-Spokojnie przyjacielu, doszły mnie słuchy, że ktoś jeszcze poszukuje tej księgi. I jest w stanie zapłacić każdą cenę, tylko księga nie powinna trafić w jego ręce.
-O kim mówisz? – Kapłan oparł się o stół.
-Mówią, że ten człowiek jest na usługach demonów, bądź sił nieczystych. Zwą go chyba Verin… czy jakoś tak, stary jestem i mam słabą pamięć, więc jak płacisz i bierzesz, czy mam ją trzymać dla kogo innego?- zniecierpliwił się w końcu.
-Płacę, nie mam wyjścia. – położył na stole pieniądze i schował księgę z mieczem do torby.
-Lubię robić z tobą interesy.- sprzedawca uśmiechnął się z zadowoleniem, po czym przeniósł wzrok na przyjaciela Soroki.- Ten twój przyjaciel jakiś strasznie cichy. – starzec podniósł się powoli z miejsca.
-To niemowa lepiej jak siedzi cicho, niż próbuje gwizdać.- Kapłan się zaśmiał.
-Żegnaj.- starzec nie roześmiał się.
-Niech was szczęście nie opuszcza i do zobaczenia.
Rankiem konie stały już gotowe, a ostatnie przygotowanie do długiej i dość męczącej drogi na północ dobiegały końca.
Vigilusz i Drig karmili jeszcze konie, a Verin pogrążony w lekturze czekał w karczmie. Po chwili wszedł do niej Soroka, przysiadł się do stołu i czekał, aż pułkownik oderwie się od lektury. Ten przewrócił kartkę i spokojnie położył książkę przed nim.
-Widzisz, tu jest zaznaczony trakt, którym mamy się udać. Będziemy osłonięci i mało widoczni dla kogokolwiek. Pogoda też nam nie powinna przeszkadzać. Jednak te tunele są stare, więc weź kilka pochodni więcej i jakieś liny.
-Wasza miłość, dziś chyba nie ma sensu wyruszać. Tutejsi zapowiadają na noc wichurę śnieżną. Po ciemku w taką pogodę możemy się zgubić i niepotrzebnie stracimy sporo sił.
-Masz racje, wyruszymy jutro rano, jeśli pogoda nam pozwoli. Każ wypakować sprzęt i odsiodłać konie, dziś będziemy ucztować, w sumie dawno się nie bawiłem.
Siedzieli w tej samej karczmie, dziś było dość tłoczno, sporo ludzi się zebrało. Verin ze świtą zajęli miejsca na uboczu, w rogu sali koło schodów. Gospodyni i dziewki służebne biegały wokół stolików roznosząc spore kufle piwa, wszelkie trunki i jedzenie, mnóstwo przeróżnego jadła. Verin pochłonięty lekturą dogryzał, co jakiś czas kawałek mięsa wołowego i świeżego chleba. Reszta zanurzyła się w wesołej rozmowie przy piwie, pochłaniając ogromne ilości jadła.
-I co, wasza miłość wyczytał bądź znalazł coś ciekawego? – Virgiliusz przesunął się bliżej porucznika.
-Jeszcze nie, choć jest tu sporo informacji na temat tej i owej broni, jej twórców i takie tam. – Verin odpowiedział dość lekceważąco machając przy tym ręką z pajdą chleba.
-A jeśli można, po co tak jedziemy do tych wrót? – Drig oczyścił swą brodę i ręce o obrus.
-My nie jedziemy. Po znalezieniu ostatniego elementu, zapłacę wam i się rozstaniemy na jakiś czas. – Porucznik zamknął książkę i odłożył ją na bok z ciężkim westchnięciem. Wiedział, że za chwilę zacznie się dysputa na temat dalszej podróży, wiedział, że te żądne pieniędzy dranie pójdą dopóki się im płaci, ale już nie miał pieniędzy na dalsze ich opłacanie. Przynajmniej nie swoich.
-Ależ to, dlaczego, przecież pójdziemy za tobą gdzie chcesz i jak chcesz, wasza miłość!- zakrzyknął jeden pełen werwy.
-To moja sprawa, nie muszę was w to mieszać. Po załatwieniu jej spotkamy się znowu, w stolicy, tam podejmiemy nowe przygody i podróże. – powiedział uspokajająco.
-Ale. – Drig nie skończył uciszony przez Sorokę.
-Skoro takie jest twoje życzenie nie będziemy mieć nic przeciw. Jednak pamiętaj, że razem wiele przeszliśmy i możemy ci być przydatni.
-Wiem i doceniam to, ale nie tym razem przyjaciele. Po za tym nie czas o tym mówić, musimy odnaleźć jeszcze jeden element układanki i zdobyć kilka informacji.
Jakaś grupa muzyków- bardów rozsiadła się w kącie i zaczęli grać. Skrzypki. gdzieś w tle gitara, akordeon, flet i tamburyn. Zaczęli żywą piosenkę, kilka par gości zaczęło tańczyć, inni słuchali, jeszcze inni nie zwrócili na nią uwagi zaprzątnięci swoimi sprawami, bądź byli tak pijani, że nie mieli prawa jej słyszeć. Drig wstał, przeczesał grzywkę, przygładził brodę, wciągnął brzuch i ruszył w kierunku jednej z dziewek.
-Ten znów zaczyna. - rzucił z rozbawieniem Soroka.
-Ma szczęście, znowu mu się uda lub najwyżej dostanie w mordę.
-Co ty, przecież ona nawet nie sięgnie ręką.
Drig podszedł do jednej z dziewczyn, skłonił się w pół i ruszył do tańca. Melodia była szybka spora część sali ją znała, śpiewali, bawili się w najlepsze.
-A wy się nie bawicie? – Verin rozejrzał się po pozostałych. W takich właśnie momentach objawiała się jedna z niewielu pozytywnych cech Verina, troskliwość wobec towarzyszy, bądź po prostu chciał się ich pozbyć by powrócić do lektury..
-Ja nie mogę. – skrzywił się Soroka, natomiast Virgilusz poprawił koszulę, wstał i ruszył między stoły.
_________________
|