Okręt bujał się delikatnie, na dość skromnych falach dobijających do burty. Gdzieś w powietrzu niósł się skrzek mew, a lekki wiatr targał flagę i oznakowania okrętu. Kilku majtków szorowało dziobowa część pokładu, bosman przechadzał się między nimi doglądając pracy, starsi marynarze sprawdzali omasztowanie i płótna szerokich żagli. Soroka stał oparty o poręcz mostka, palił fajkę i spoglądał w morze na swoim karku miał już ponad czterdzieści lat ciężkiego życia jako kapłan, żołnierz i najemnik, dobrze wiedział co to znaczy bój i długa podróż. Pochłonięty swoimi myślami, nie zauważył stojącej obok wiedźmy.
- Jest piękne.- stwierdziła.- mężczyzna wyrwany z konsternacji spojrzał na wiedźmę.
- Wybacz nie zauważyłem cię Pani. Długo już tu jesteś?
- Chwilę. – wiedźma ukazał białe zęby w lekkim uśmiechu.
- Rzeczywiście jest piękne, i równie niebezpieczne. Pani żeglowała już wcześniej.
- Troszkę, to znaczy nie tak dużymi okrętami. Muszę jednak przyznać że marynarze nie za bardzo są zadowoleni z mojej obecności.
- Ależ skąd, oni uwielbiają panią.- mężczyzna wyszczerzył lekko zęby w ironicznym uśmiechu.
- Soroka widzę co się dzieje.
- No dobrze. To głupie przesądy, iż kobieta na pokładzie przynosi pecha na morzu.
- Głupie zabobony.
- Morze trochę w tym prawdy jest.
- Czy coś sugerujesz. – wiedźma podparła się pod boki i rzuciła kapłanowi ostre spojrzenie, pełne wyzwania.
- Ależ gdzieżbym śmiał. – mężczyzna zaczął protestować. – lecz z drugiej strony jakby na to nie spojrzeć, skoro każdy marynarz o tym mówi, może coś z prawdy w tym jest.
- Jesteś złośliwy.
- Cóż nie ma ludzi bez wad.
- Zmieńmy temat. Pułkownik szybko wraca do zdrowia.
- To dobrze, dzięki tobie, sam nie byłbym w stanie przygotować odpowiednich leków.
- On zawsze tyle mówił? To znaczy, tylko to co uważa za potrzeba.
- Sporo przeszedł, jak widzisz ma około trzydziestu wiosen a już jest pułkownikiem.
- To dobrze czy źle? – oczy wiedźmy nabrały wyrazu zainteresowania.
- Nie wiem.
- Długo go znasz?
- Trochę lat będzie, ale ten człowiek nadal potrafi mnie zaskoczyć.
- Wydajesz się znać go najlepiej z całej waszej grupy.
- Drig i Virgilusz, podróżują z nami jakieś dwa lata, mało o nich wiem, za to Verina znam ponad dziesięć lat. Mniej więcej od jego chyba dziewietnastego roku życia.
- To spory okres czasu więc jednak jesteś w stanie coś o nim powiedzieć, bo z jego postępowania i stylu bycia ciężko coś wyczytać.
- Czy ja wiem, ponoć człowieka nie zna się aż do jego śmierci.
- Poznałem go jako napalonego na sławę i bogactwo młodzika. Daleko na południu koło Faras, dużego i ładnego miasta. Verin zajmował się walka za pieniądze, w tym czasie służył już w wojsku nie wiem jak do niego trafił. Był narwany, nie myślał, w zasadzie co mu do łba przyszło to robił. Był młody, a takich łatwo oszukać, poznał niejakiego Wilhelma dowódcę garnizonu, załatwiał dla niego sporo spraw, po pewnym czasie szybko awansował i stał się jego prawą ręką, Wilhelm co prawda był pionkiem, ale dla dziewiętnastolatka najważniejsze było by sporo płacił, wprowadzał go na salony i w ciekawe towarzystwo. Jak dobrze pamiętam na jednym z balów poznał mnie. To znaczy, ponoć obraził dość zamożnego szlachcica Wiliama herbu Jaskółki. Ten chciał pojedynku, lecz zamiast sam walczyć wystawił mnie. – Wiedźma zrobiła wielkie oczy.
- Ale jak to możliwe.
- To bardzo proste, szlachta Faras i Aldenwartu ma troszkę inny kodeks, a i byłem sługa Wiliama. Więc miąłem walczyć za mego pana. Do pojedynku na szczęście nie doszło.
- Soroka nie rozumiem, jesteś kapłanem i szlachcicem, jak to możliwe.
- Nie droga pani pochodzę ze szlachty, lecz serce me oddałem pomocy innym, co w cale nie zabrania używać mi broni.
- Zaraz bo się gubię, wróćmy do poprzedniego tematu.
- Jak sobie pani życzy, jak już wspomniałem do pojedynku nie doszło, Starosta Zygmunt Drawil rozwiązał spór, kazał im się pogodzić i zaprosił do siebie na ucztę kilka dni później. Wtedy jak pamiętam padało i to dość solidnie, przybyliśmy z moim panem zgodnie z zaproszeniem starosty, nie wypada się spóźniać. Verin też tam był, wszedł kilka minut po nas. Wystrojony, gładko ogolony z równo przyciętymi wąsami, grzywa ścięta, za pasem miał buławę gwardzka, to znaczy dopiero co otrzymał tytuł szlachecki. Uczta była bardzo bogata, a towarzystwo ówczesna śmietanka dworska.
- Damy dworu, dostojnicy królewscy, piękne panny, białogłowe.
- Tak, do wyboru do koloru, że tak powiem. Obserwowałem Verina kilka ładnych minut i musze przyznać, że mało na kogo zwracał uwagę, obnosił się z wyższością do wszystkich. Aż w końcu wpadło mu cos w oko. – Wiedźma zwężyła powieki.
- Soroka!
- Anna Karenina siostrzenica starosty, dla takich panien podpisuje się pakt z diabłem, by pobyć z nimi przez chwile. I jak zwykle każdy głupiec do nich gna z wywieszonym językiem. – Wiedźma obróciła się i oparła plecami o drewniana balustradę, spoglądając w kierunku dziobu.
- On tam dalej siedzi.
- Tak już jakieś pół dnia, coś go gryzie i w ogóle ostatnio nie mówi od rzeczy.
- Wy wszyscy dziwni jesteście.
Verin siedział na dziobie, patrząc daleko za horyzont, w zachodzące powoli słońce. Czerwona już tarcza słoneczna chowała się za linia wody, tworząc bardzo piękny obraz.
Mężczyzna pomachał trochę zmilkłymi nogami, by po chwili znów spokojnie trwać w melancholii i spokoju.
- Xanguix, wyłaź, wiem że tam jesteś. – Wiatr jakby uderzył troszkę mocniej w twarz, dał się przez chwilę słyszeć odgłos łąńcuchów, a wraz z nim gardłowy, zdyszany i zmęczony głos.
- Widzę, że szybko nauczyłeś się mnie wyczuć.
- Czekałem, aż sam się pojawisz ale straciłem cierpliwość.
- Tak, to coś co cię cechuje. Niecierpliwość. – zapadła chwila ciszy.
- Wiesz już co chcesz osiągnąć?
- Nadal nie mam pojęcia.- na chwilę przerwał, spoglądając na swoje dłonie.
- Co się ze mną dzieje. Co się w ogóle dzieje, czy ja jestem przeklęty.
- Nadal nie wiesz jakie powinieneś zadać pytanie.
- To nie takie łątwe.- Verin spojrzał się złowrogo w czarną plamę pod kapturem demona.
- Ty przeklęty śmieci, nie baw się ze mną.
- Uwierz mi, że nigdy bym się nie ośmielił. Kilka razy może wykorzystałem cię do moich celów, lecz pamiętaj że nigdy nie pracowałeś za darmo.
- Miałem wszystko a jednak moim przeznaczeniem jest tułaczka i pogoń za Bóg wie czym.
- Tego imienia nie musiałeś wymieniać. Po za tym jak wy możecie wierzyć w coś co nie istnieje.
- Nie wiem w co mam wierzyć, nic mnie już to nie obchodzi.
- Wierz w siebie w to co widzisz czujesz słyszysz, to jest prawdą.
- A ty kim jesteś? – zapadłą chwila ciszy, demon spojrzał gdzieś prze dsiebie.
- Ja, ja jestem tylko twoim wewnętrzny ja, czymś podobnym do sumienia. Czymś kierującym cię do przodu, pokazującym pewną z dróg.
- To nie ma sensu, przecież cię widzę rozmawiam z tobą.
- Ale tylko ty mnie widzisz, tylko ty słyszysz, a dlaczego. - demon wyprzedził następne pytanie.
- Ponieważ, chcesz ze mną rozmawiać, to jest twoja wolą.
- Moja wolą by było oglądać jakąś ładną dziewkę, a nie twój zawszony ryj. – ton głosu demona się zmienił.
- Mówię o twej podświadomości, śmiertelny. Spójrz ile dzięki mnie zawdzięczasz, ile już osiągnąłeś, jak potężny się stałeś. Twa sława wyprzedza twe czyny.
- Wieczna tułaczka szukanie czegoś. A tej złej sławy już się nie pozbędę.
Światy zewnętrzne, Dolina trzech wichrów. 1972 rok nowej ery.
Step pokryty wypaloną od słońca trawą, rozpościerający się na wiele mil, przemierzało ośmiu jeźdźców, jechali w nocy uciekając przed skwarem słońca, za dnia chowali się w namiotach. Zatrzymali się kilka godzin przed wschodem słońca nieopodal starych ruin, mężczyzna odziany w długi i obszerny płaszcz, wyjął zawieszony na szyi mały błękitny medalion, ułożył go na dłoni grotem skierowany na północ, w tajemnym języku wypowiedział zaklęcie a medalion uniósł się na dłoni i skierował o kilkanaście stopni na wschód.
- Jesteśmy już niedaleko, bardzo nie daleko. jakieś kilka dni drogi.
- Nazzrelu, jak myślisz czy grobowiec będzie jeszcze cały.
- Bądź spokojny przyjacielu, by otworzyć skarbiec potrzeba odpowiedniego klucza. A my go akurat mamy. – wskazał na dość spory wór przewieszony przez swoje plecy.
Po kilku godzinach jazdy we wskazanym kierunku dojechali do kawałka wystającego ze skały obelisku. Mag zatrzymał pozostałych, ręką dał znać by zeszli z koni. Sam podjechał do obelisku oglądając go uważnie , po chwili znów dobył medalionu, ten blado świecił.
- Jesteśmy na miejscu!
- Wreszcie już dobijała mnie ta podróż. Odpoczniemy i zedziemy do grobowca – barczysty mężczyzna zeskoczył z konia i przeciągnął się kilka razy, kości szerokich ramion strzeliły kilka razy.
Niecierpliwość i ciekawość nie pozwoliła długo czekać wojownikom, szybko byli gotowi do zejścia do grobowca. Mag ustawił się przed obeliskiem, rzucił na siebie jakieś zaklęcie ochronne, po czym trzymając w dłoni medalion zaczął rzucać zaklęcie do otwarcia drzwi.
Powietrze zawirowało od energii, jednak nic się nie wydarzyło. Mag troszkę, zdziwiony jeszcze raz przejrzał księgę, niecierpliwe oczy wojowników były zwrócone na niego.
- Zaraz powinno się coś pojawić. – uspokajał mag.
Lekki wiatr nabrał na sile. Można by powiedzieć że kręcił się wokół obelisku, jakby zamykając drogę odwrotu. Mężczyźni, mocno ściskali broń w dłoni, byli uzbrojeni bardzo różnorodnie, od długich włóczni, po krótkie noże naręczne, topory, korbacze, i potężne miecze dwuręczne. Dał się nieść grzmot i błysk jak błyskawica z nieba, przetarli swe oczy starając się przywrócić swemu wzroku ostrość. Znaleźli się w małym pomieszczeniu z jednym wyjściem, pomieszczenie było puste panował tu pół mrok jednak dało się sporo ujrzeć, zastanawiało źródło światła, a raczej jego brak.
- Tu nie ma drogi powrotnej.
- Jest na końcu tego korytarza, starożytni budowali tak by nikt niepowołany nie wyszedł stąd żywy, jedyne nasze wyjście to iść przed siebie.
Powoli ruszyli w szyku obronnym do wyjścia. Po chwili spokojnego marszu doszli do pomostu nad przepaścią, urwisko było bardzo strome a most nie wyglądał obiecująco, czas odbił na nim swe piętno. Jeden z najemników wszedł ostrożnie na most, wielkie było jego zdziwienie, iż ten nawet nie drgnął, nie wydął z siebie nawet lekkiego zgrzytu. Śmiało ruszył do przodu.
Po kilu chwilach znaleźli się po drugiej stronie, przed wielkimi wrotami z jakiegoś metalu.
W litej skale rzeźbione były posągi anioła i diabła po dwóch stronach wejścia, stali tak niczym strażnicy nie naruszenie przez niszczycielski czas. Na drzwiach widniał okrąg rozdarty błyskawicą i poznaczony jakimiś symbolami. Obejrzeli dokładnie wrota, nie było miejsca na klucz, rządnego skobla czy czegoś w rodzaju klamki. Naparli z całej siły lecz te nawet nie drgnęły.
- Odsuńcie się głupcy, tu trzeba odpowiedniego klucza. – mag zdjął z pleców, duży wór rozwinął go ostrożnie i chwycił kawał drewna przypominający stylisko od topora.
- Bardzo drogo mnie kosztowało zdobycie tej rzeczy oby me pieniądze nie poszły na marne.
- No na co czekasz.
- Nie poganiaj mnie. Kilka minut cię nie zbawi.
Mag uniósł stylisko nad głowę i uderzył z całych sił w potężne wrota, przed kontaktem z wrotami ze styliska w miejscu gdzie powinno być ostrze wystrzelił promień białego światła uderzając o wrota. Siła uderzenia byłą tak duże że rzuciła magiem w kierunku pomostu, co silniejsi i stojący dalej wojownicy ustali na nogach. Jedno ze skrzydeł wrót się uchyliło na tyle by rosły mężczyzna przeszedł bez problemu. Szybko się pozbierali.
- Nie miałem pojęcia że to może mięć taką moc.
- Mniej gadania wchodzimy do środka.
Komnata wewnętrzna była bardzo obszerna, wysoka na kilkadziesiąt metrów i równie szeroka. Kształt jej przypominał owal, po środku wznosiło się pięć kolumn podtrzymujących sklepienie, nie było żadnych wlotów powietrza czy czegoś w rodzaju okien, jednak było tu jasno i wiał lekki wiatr. Po środku kolumn stał naturalnej wielkości pomnik Wojownika na koniu, Twarz jego zakrywała maska odziany był w idealnie rzeźbione skóry, i futra, spod których widniała kolcza kolczuga. Każde z drobnych kółeczek było idealnie odwzorowane, koń, przerażająca bestia o wściekłym spojrzeniu i toczonej pianie z pyska, sprawiał wrażenie żywego. Mężczyzna prawą rękę trzymał uniesioną w górze, jakby szykując się do ataku jednak nie trzymał broni. Powoli rozeszli się po pomieszczeniu, ich kroki niosły się echem w prawie pustej komnacie. Pod ścianami leżały sterty złota, klejnotów , kosztownej i ozdobnej broni, szmaragdów i drogich kamieni. Mężczyźni, rzucili się w ich kierunku, napełniając swe sakwy, torby. Mag podszedł do sterty, zapisków i leżących na ziemi ksiąg.
Przeglądał po kolei każdą z ksiąg, a na jego twarzy pojawiał się uśmiech zadowolenia.
Ich radość przerwał krzyk bólu i padających na ziemię kropli krwi. Jeden z ich towarzyszy padł na kamienną posadzkę z rozłupaną da drobne części czaszką. Chwycili za broń, teraz zauważyli, że postać z posągu znikła. Następny okrzyk bólu i strachu. Najpotężniejszy z wojowników wisiał trzymany za głowę nad ziemią, szybki ruch ręki i jedynie trzask łamanego karku, truchło mężczyzny bezwładnie opadło na ziemię, postać na koni ruszyła w kierunku następnej ofiary. Mag rzucił zaklęcie błyskawicy jednak to nie zrobiło większego wrażenia na jeźdźcu, wojownicy rzucili się do ataku. Podeszli jak się dało najbliżej, mężczyzna a potężnym mieczem dwuręcznym zakatował od boku, jego cios został zblokowany toporem, którego mag użył jako klucza. Szybka kontra wymierzona w czaszkę nieszczęśnika, zakończyła jego i tak nędzny żywot. Koń stanął dęba kopiąc przednimi kopytami. Mężczyzna z włócznia wykorzystał to i wbił swą broń w bok zwierzęcia, ten nawet nie drgnął. Mężczyznę ogarnął strach, rzucił się do ucieczki w kierunku wejścia. Mag spróbował kolejnego zaklęcia, które nie przyniosło większego efektu, kolejny z wojowników zakatował od drugiej strony, miał pecha koń chwycił go swymi zębami za twarz i zerwał ją z czaszki. Truchło przez chwilę krzątało się w bólu po czym padło gdzieś pod jednym z filarów. Jeździec uniósł dłoń z toporem wysoko w górę i zakręcił nim w powietrzu, pomieszczenie wypełniła chmara much, os, trzmieli szerszeni skarabeuszy i innego robactwa, zabijając pozostałych w okropnych męczarniach. Po chwili chmara się wyniosła pozostawiając jedynie przerażonego i bladego jak śnieg maga. Ten klęczał na ziemi majacząc coś.
- Dzięki nareszcie to co moje trafiło do mnie. – Jeździec, spojrzał w kierunku ślęczącego maga.
- Chcesz żyć. – topór wysunął się w kierunku maga, przerażony mężczyzna jedyne co był w stanie zrobić to przytaknąć.
- Dobrze, zgadzasz się mi służyć, być moim uczniem. Twa nagroda będzie wielka, a imię twe głośne w światach.
- Tak. – mag cicho i już bardziej spokojnie zaczął mówić.
- Cóż mam zrobić?
- Udasz się w podróż, masz znaleźć, kilka osób i rzeczy. Doprowadzić mnie do nich, jesteś moimi oczami i uszami, przygotuj mi drogę na powrót. Wstań Nazzrelu idź ścieżką jaką ja obrałem, i która stała się twym przeznaczeniem. – Jeździec uniósł rękę, zaczął inkantację zaklęcia, nastąpił błysk i wyładowanie mocy. Mag przetarł oczy stał na dużym targu, dookoła niego ludzie zajęci swymi sprawami, gdzie nie gdzie poruszały się grupki krasnoludów i wyższych elfów. Słońce było wysoko, lekki wiatr wiał znad zachodu, mężczyzna wstał z ziemi i uśmiechnął się do siebie, w jakimś sęsie był wolny.
Verin, Meriel i cała reszta dopłynęli do Makondo, szybko opuścili okręt i stojąc na molo, rozmawiali na temat, dalszej części podróży, gdzie mieli się obecnie zatrzyma jakie zdobyć informacje i sprzęt potrzebny do podróży. Wiedźma starała się nad wszystkim zapanować, część funduszy i tak już poszła na transporty drogą morską. Z pobliskich dachów hangarów i magazynów portowych doglądali poczynań naszej grupki, Bell i Aamahiach. Zaciekawieni ich celem podróży i samymi podróżującymi postaciami.
- Jak myślisz gdzie teraz się udają.
- Prawdopodobnie do bibliotek, powiększyć ilość posiadanych informacji i porównać z dotychczasowymi.
- Wiesz Verin mnie martwi. – Bell spojrzała w kierunku anioła.
- Jak to.
- Wydawało mi się że ostatnio, nas widział patrzył na mnie i się uśmiechnął.
- Niemożliwe, żaden śmiertelnik nie może nas zobaczyć jeśli tego nie chcemy.
- Właśnie śmiertelnik. Tu jest coś nie tak.
- Przewidziało ci się.
- Może tak może nie.
- A Meriel, ma dar ciekawe jak go wykorzysta.
- Jasnowidztwo nie jest dobrze postrzegane, prawdopodobnie skończy jak jej siostra.
- Miejmy nadzieję że nie.
Podróżnicy ruszyli w kierunku centrum miasta, szybko opuścili ponury i nieciekawy port.
Dotarli do rynku, zapchanego przez liczne stragany, błaznów ulicznych, uzdrowicieli szarlatanów, wróżki i inne atrakcje. Od kilku dni w Makondo obywał się jarmark, i nie trudno było o przeróżne atrakcje. Wiedźma poszła rozgląda się za błyskotkami i komponentami do swych zaklęc, Sorroka z reszta rozglądali się za noclegiem i karczmą, Verin ogladał pokaz połykacza ognia. Tuz obok niego pojawił się mężczyzna, wyglądał na maga, lecz jego wygląd nie był przyjemny dla oka. Uważnie oglądał, przybysza.
- Tyś jest Verin.
- Zalezy kto pyta.
- Mój pan mnie przysyła, mam cię doprowadzić do niego.
- A kim że jest twój pan.
- Mój pan zwie się Darkstar i zaprasza cię on na rozmowe, lecz mam rozkaz cię do niego zaprowadzić, choćbym musiał użyć siły.
- Siła jest tu zbędna, już ktos mi wspomniał ze ktoś może na mnie czekać.
Weszli w wąską uliczkę mag otworzył portal, przez który przeszli obaj.
_________________
|