Imperator siedział w miękkim fotelu, wpatrując się za okno swojego apartamentu. W pomieszczeniu panował półmrok, na blacie przed siedzącym stała do połowy opróżniona butelka i kieliszek.
Faroo przekonywał siebie samego, że dobrze zrobił, odchodząc. Siergiej Zarov świadomie go obrażał, gdyby został, musiałby go zabić. Nie chodziło o to, myślał, że miałby coś przeciw jego śmierci, o nie! Tyle, że zapewne pchnęłoby to Imperium w kolejny konflikt z Chaotic Alliance, ta cała Chimeria, pomimo swoich słów, zdawała się stawać w obronie Siergieja. Gdyby podniósł dłoń na Zarova, a ona próbowałaby mu przeszkodzić, musiałby ją zabić, a tego członkowie CA by nie zapomnieli. Cóż...
Ciekawe, myślał, czy ten sukinsyn przyjdzie po swoje dane... Jeśli nie, to on będzie musiał się sam do niego pofatygować, jednak w takim wypadku nie będzie już względnie spokojnych rozmów.
Nawet jeśli nie przyjdzie, uznał, to i tak sobie poradzi. Każdy kiedyś trafi do Piekła, także odpowiedzialny za te zdarzenia. A wtedy on, Faroo, będzie już czekał.
Zapatrzył się za okno, w życie miasta. Myślał o Zarovie, o dawnych czasach. Czasach odległych o ponad pięćset lat. O wydarzeniach, który zetknęły go z pewnym człowiekiem o imieniu Siergiej, które doprowadziły go do tego wszystkiego...
Nie pamiętał dobrze, wiele szczegółów rozmyło się już w pamięci, ale ogólny kształt pozostał...
Sojusz Ziemski, po wojnie ze Shivanami, rozpadł się na pojedyncze planety pod rządami totalitarnych reżimów; Faroo urodził się pod najgorszym z nich, na Delta Serpentis. Rodzinie powodziło się dobrze, ojciec był wpływowym wojskowym. Do czasu...
Dziecko ukryte w zaroślach z przerażeniem patrzy na okazałą willę. W oczach, szeroko rozwartych ze strachu, odbija się ogień. Ogień i ciała, otoczone ciemnymi plamami krwi, w której lśnią niczym w lustrze gwiazdy. Młody chłopiec ma dobry wzrok, może doskonale odróżnić ciała swoich rodziców i siostry od ciał strażników. Widzi też napastników, wysokich, wspaniałych, w rządowych mundurach. Takich samych mundurach, jakie nosił ojciec. Takich samych mundurach, jakie nosili przyjaciele ojca, gdy go odwiedzali, nazywał ich wujkami. Nagły ruch, kilku z nich kieruje się w stronę schronienia dziecka. Chłopiec wie, co robić, zna dobrze okolice. Odwraca się i odbiega, ciemność nocy i las bezpiecznie go skryją.
... długo błąkał się po ulicach miast, żebrząc o kęs jedzenia i głodując, bez żadnych perspektyw. Rodzina zginęła, wraz z nią zniknęli przyjaciele i wpływy. Bezdomne dzieci na ulicach miały jedynie dwa wyjścia: albo sprzedawać się po kiblach w klubach, albo wstąpić do jednego z setek drobnych gangów.
Faroo był silny, ojciec wychowywał go w spartańskim duchu wojskowości. Był młody, ale potrafił sztuki walki, znał podstawy walki nożem, umiał strzelać. Wybór był jasny.
Faroo nagle przeciąga nożem po gardle tamtego, tak jak go uczył ojciec. Zaraz potem, zanim tamten zdąży chociaż zacharczeć, wykonuje wyuczone przez rodziciela 'ruchy dodatkowe', które sprawiają, że rękojeść noża staje się mokra od krwi i ślizga się w dłoni. Ciało upada na ziemię, martwe. Chłopak wpatruje się w krew, drżąc. Ręce telepią mu się niczym epileptykowi, oddycha krótko i urwanie. Nie ma czasu jednak się uspokoić, pochyla się nad ciałem, drobna dłoń otwiera usta i chwyta język. Jedno pociągnięcie noża i gotowe, odbiega w ciemność, nim ktokolwiek go zauważa. Po kilku minutach niesamowite dawki adrenaliny opadają, teraz rozsadza go euforia. Już dłużej nie będzie jedynie drobnym, nieliczącym się złodziejaszkiem w przestępczej hierarchii! Teraz stanie się egzekutorem, jednym z tych, którzy zabili człowieka! Nigdy więcej głodu!
Tak, to wydarzenie pamiętał z przerażającą dokładnością, pierwsza krew na jego dłoniach... Następne wydarzenia były do przewidzenia; szybko zdominował gang i objął władzę, przekształcił go w silną organizację. Wchłaniał słabszych konkurentów, a gdy nie chcieli się podporządkować, zabijał ich.
W końcu całe miasto było pod jego władzą. Faroo zaczął wypełniać swoją powinność wobec martwej rodziny - zaczął atakować siły rządowe, wywołując niemalże wojnę domową.
Oczywiście, nie mogło się to dobrze skończyć...
Drzwi do celi otwierają się z nagłym, ostrym zgrzytem, klawisze bez ceregieli wrzucają do środka bezwładne ciało. Człowiek długo leży bez ruchu na zimnej, kamiennej posadzce zanim znajdzie w sobie dość siły, żeby przepełznąć na zawilgocony materac. To szesnasty dzień w więzieniu, od kiedy go schwytali, taki sam jak każdy inny. Wytrzymywał to, bo wciąż miał nadzieję, że reszta, pozostała na wolności, wyciągnie go stąd. Cały jego oddział, który wpadł w zasadzkę, nie mógł zostać wybity, ktoś musiał widzieć, że wciąż żyje. A jeśli... jeśli nikt o nim nie wie? Starał się nie myśleć o niewielkim ostrzu, które miał zaszyte w ubraniu. Nie. Jeszcze nie.
Później, trzydziestego dnia, podjął decyzję. Obolałymi, popękanymi palcami pozbawionymi paznokci zdołał rozedrzeć szew i wyciągnąć ostrze. Gdy przycisnął je do skóry i pociekł strumyczek krwi, usłyszał głuchy wybuch. Zamarł, ostry kawałek metalu wypadł mu z dłoni. Gdy dziesięć minut później otworzyły się drzwi celi, nie było w nich strażnika.
Dowiedział się, że na dalekiej planecie rozpoczęła się rewolucja, niosąca zjednoczenia i spokój wszystkim planetom. Nie miał nic do stracenia, rewolucja mogła dać mu to, czego pragnął - lepszy świat i zemstę. Gdy tylko wykurował się, wstąpił do sił zbrojnych dowodzonych przez Zarova. Siergieja Zarova.
Drogą jadą kolumny czołgów, wzniecając chmury pyłu. Żołnierze siedzący na pancerzach niczym muchy na bykach czasem machali do stojącego na poboczu komandosa. Stojący miał na ramieniu oznaczenia 212. Powietrznodesantowej, która w ostatnich dniach została rozgromiona i poniosła ponad siedemdziesięcio procentowe straty. Żołnierz w luźno opuszczonej ręce trzymał za rączkę transportową karabin, niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w dal. Wciąż miał przed oczami te krwawe plamy na piachu; jedyny ślad pozostały po jego kumplach, gdy sanitariusze zabrali ciała. Przed stojącym zatrzymał się opancerzony samochód terenowy. Wysiadła z niego jedna osoba. Żołnierz zasalutował odruchowo. - Sir, melduję utrzymanie przyczółku, sir! - Nazwisko i jednostka? - Sir, plutonowy Faroo Makhi, dwieściedwunasta powietrznodesantowa, sir! Tamten tylko skinął głową, po czym wsiadł do swojego samochodu i odjechał wraz z kolumną, nieprzerwanie ciągnącą drogą. - Za rewolucję - mruknął komandos. Wpatrywał się w zachód słońca, barwiący pył w powietrzu na czerwono. Nawet powietrze miało barwę krwi.
To była ostatnia wielka bitwa tej rewolucji. 212. Powietrznodesantowa odegrała w nim decydującą rolę, praktycznie samobójczym szturmem zdobywając strategiczne pozycje i utrzymując je przez kilka dni, umożliwiając reszcie sił zwycięski marsz. Oddział utracił jednak zdolności operacyjne i do końca wojny nie wziął już udziału w żadnej akcji. Dla Imperatora był to koniec walki.
Koniec?
Dopiero początek.
Po pewnym czasie dostał się do Floty Kosmicznej. Niesamowite zdolności taktyczne, oraz przychylność samego Zarova, zapewniły mu szybko wysoką pozycję.
Po kilku latach doszedł do wniosku, że się pomylił.
Rewolucja mogła dać mu zemstę, ale nie mogła przynieść lepszego świata. Była tym samym, tylko z innymi ludźmi na górze. Rozgoryczony rozpoczął własną walkę. Była ona taka sama, jak walka jego gangu przeciw rządowi - krótka i brutalna. Rebelia została szybko zdławiona, on sam ratował się ucieczką. Wraz z ocalałymi dał początek Imperium.
Spokojnym ruchem nalał sobie alkoholu do kieliszka i wypił, po czym spowrotem pogrążył się w rozmyślaniach, rozpamiętując każdy moment przeszłości.
_________________ "Przestańmy własną pieścić się boleścią, przestańmy ciągłym lamentem się poić, Kochać się w skargach jest rzeczą niewieścią, Mężom przystoi w milczeniu się zbroić"
|