Nieszczęścia chodzą parami. Prawda ta, choć powszechnie znana, nie jest wcale tak celna, jak by być mogła. O wiele trafniejszym było by stwierdzenie ‘Nieszczęścia pociągają za sobą kolejne nieszczęścia’. A te kolejne nieszczęścia na ogół nie są spowodowane przez złośliwą naturę rzeczy martwych. Pomimo całej swej wiedzy i doświadczenia rektor szkoły magii miasta Ha'sasyheon Koehler Augustus boleśnie musiał przypomnieć sobie ludową mądrość. Każde wysokie stanowisko nieodłącznie związane jest z wysoką liczbą wrogów. Zazdrość, niespełnione ambicje, pragnienie władzy, wyimaginowane i prawdziwe krzywdy. To właśnie dzięki nim w następstwie jednego nieszczęścia pojawia się cały zastęp kolejnych.
- Zdaje sobie pan sprawę, panie rektorze, w jak ciężkim położeniu się pan znajduje? – Huczący głos wyrwał Koehlera z zamyślenia.
Tak, to prawda, był w tarapatach. Osoby, których jedynym celem zdawało się być uprzykrzenie mu życia zadziałały bardzo skutecznie, doprowadzając do tego przesłuchania. Siedział teraz na niewielkim krześle, pośrodku Gabinetu Posiedzeń. Przewidziane na czterysta osób pomieszczenie było pełne. Sprawa postawienia zarzutów o Przechowywanie na Terenie Kolegium Niebezpiecznych Przedmiotów Magicznych samemu rektorowi kolegium nie mogła obejść się bez echa, zwłaszcza, że niektórzy z obecnych w własnych domach prowadzili badania mające na celu powtórzenie dzieło mistrza. Pomimo tak licznej audiencji w sali panowała złowroga cisza.
- Pana wyjaśnienia – znów huczący głos – są zaskakująco nieprawdopodobne. Powiedział bym wręcz ... mętne.
Trzy osoby przesłuchujące rektora siedziały za masywnym, dębowym stołem. Znał ich wszystkich bardzo dobrze. Komisji przewodniczyła zastępczyni rektora Vizteh – kobieta w średnim wieku, o drapieżnych rysach twarzy i wrogim spojrzeniu. Wąskie, trójkątne okulary potęgowały nieprzyjemne wrażenie wywoływane przez tą istotę, a długi na dobre półtora łokcia, sterczący kok splecionych włosów mógł co najwyżej to wrażenie pogorszyć. Właścicielem huczącego głosu był chowający twarz pod gęstą, czarną jak smoła brodą mężczyzna imieniem Bergol – prorektor od spraw dyscypliny. Trzecim był niski, lecz krzepki staruszek o siwych wąsach i krzaczastych brwiach. Na głowie miał niemodny już szpiczasty kapelusz ozdobiony licznymi gwiazdami i półksiężycami. Ktokolwiek zignorowałby tą malutką postać popełniłby wielki błąd, gdyż był to jeden z najpotężniejszych magów Świata Pieczęci. Dziekan Wydziału Żywiołu Ognia Melkor.
- Więc twierdzi pan – ciągnął Bergol – iż trzynastego acwrecza, w momencie eksplozji jakaś – uśmiechnął się na tyle szeroko, że dało się to zauważyć pomimo gęstej brody – ‘spowita płomieniami postać’ pojawiła się w pana gabinecie?
Koehler przytaknął. Nie miał ochoty tłumaczyć wszystkiego od początku, po raz piąty tego wieczora.
- Oczywiście jako reektor- Vizteh miała niemiłą dla ucha manierę skrzypiącego przedłużania litery e – zdajee pan sobiee sprawę z teego, że na teereeniee koleegium niee można się ot tak po prostu ‘pojawić’ .
- Magia kryje przed nami jeszcze wiele tajemnic. – Spokojnie odpowiedział oskarżony – Niektórych zjawisk nie możemy przyjmować za pewne.
- Zdajee pan sobie również sprawę – kontynuowała ignorując odpowiedź – iż ta istota, pojawiła się zupeełniee nieezauważona?
- Najprawdopodobniej większość z zaklęć strefy detekcji była oślepiona w wyniku eksplozji. – Rektor odpowiadał nadal spokojnie, ale był coraz bardziej rozdrażniony.
- Panie rektorze. – Bergol wstał, waląc przy okazji otwartą dłonią w stół – Czy zdaje pan sobie sprawę z tego co to znaczy POJAWIĆ się w kolegium NIE ZOSTAWIAJĄC ŻADNEGO ŚLADU !
-Skonceentrujmy się na teej eeksplozji – ruchem ręki kobieta uspokoiła brodacza – oczywiściee ona równieeż była spowodowana przez tajeemniczą istotę?
- Tak właśnie było. – wolno odpowiedział Koehler.
- Teen człowieek jeest niedorzecezny. Od kilku godzin próbujee sprzeedać nam tą samą bajkę. Niee dość, żee jeest niekompeeteentny, niee dość, żee jak dziś ustaliliśmy nieebezpieczny, to jeszcze na starość coś przeewróciło mu się w gło...
- Viztech Ty st...! - Wybuchł rektor, ale również jemu nie było dane dokończyć.
- Spokojnie – mimo, że Melkor praktycznie szepnął na sali momentalnie zapadła cisza. Starzec spojrzał karcąco na kobietę, a później przeniósł wzrok na oskarżonego.
- Przepraszam. – uspokoił się rektor.
- Czy mógłby pan rektor opisać nam bliżej tą istotę? – Melkor był jedyną osobą z trójki przesłuchujących, która nie życzyła Kohlerowi źle.
- Początkowo – zupełnie już spokojny rektor rozsiadł się wygodniej w krześle - był to jedynie humanoidalny kształt, całkowicie spowity w płomieniach. Płomienna grzywa falowała targana unoszącym się, gorącym powietrzem, a z oczu bił niewypowiedziany żar. Po chwili jednak żywiołak przybrał ludzka postać czarnowłosego, dobrze umięśnionego mężczyzny. Przedstawił się jako Soma, dodał, że pojawia się z woli Feniksa, po czym opuścił mój gabinet .
- I zniknął w równie niewyjaśnionych okolicznościach, jak te, w których się pojawił? – zabrzmiał bas Bergola.
Vizteh tylko prychnęła
- Czy oprócz owego Somy i pana rektora – głos starca nadal brzmiał jak szept – w pomieszczeniu znajdywał się ktoś jeszcze?
- Nie. – rektor niezauważalnie spuścił na moment wzrok.
Nastała kilkusekundowa cisza.
- Panie rektorze. – Melkor pogładził się po wąsach – Niestety, jeśli nie przedstawi nam pan jakichkolwiek dowodów, na istnienie tego Somy, nie będziemy mogli przyznać panu racji .
- Dzisiaj niee mamy już więceej pytań -Vizteh jakby przypomniała sobie, iż to ona przewodniczy komisji – możee pan odeejść panie reektorzee
Gdy Kohler opuścił Gabinet Posiedzeń pozwoliła sobie na niewielki uśmiech.
- Były rektorze – dodała w myślach.
* * *
Melkor nie powiedział nic odkrywczego. Rektor szkoły magii doskonale zdawał sobie sprawę, iż jeśli nie zdobędzie dowodu na istnienie Somy jest z góry na przegranej pozycji. Oczywiście najlepiej było by sprowadzić tu samego Somę. Niemal od razu, gdy mężczyzna oprzytomniał po całym wydarzeniu, w ślad za zbiegiem wyruszył sławny w całym kraju Zakon Burzy. Kohler jednak cały czas obawiał się, że to może nie wystarczyć.
Pierwsze krople deszczu delikatnie głaskały kładące się do snu miasto, a ścienny zegar wybijał godzinę trzecią w nocy. Wtedy dopiero zgarbiony nad biurkiem mężczyzna doznał olśnienia.
- Tak – Powiedział triumfalnie , chociaż poza nim nikogo w pokoju nie było.
Przypomniał sobie o istnieniu pewnej organizacji. Organizacji niezwykle starannie ukrywającej swe istnienie, a jednak w odpowiednich kręgach wręcz legendarnej. Organizacji o której istnieniu wiedziało zaledwie kilka osób. Wcale by się nie zdziwił, gdyby był jedyną osobą w całym kolegium, która w ogóle tą nazwę kiedykolwiek słyszała. Nie wspominając już o tym, że na pewno nikt inny nie posiadał chociażby równie nikłych jak jego poszlak pozwalających na odnalezienie osoby która ponoć wie, jak nawiązać z nimi kontakt.
Kohler chwycił pióro i na zdobionym rulonie białego papieru rozpoczął pisanie listu.
* * *
... Z poważaniem Koehler Augustus, arcymag wieży i rektor szkoły magii miasta Ha'sasyheon w Świecie Sześciu Bram
Blade i chwiejne światło powodowało, że uśmiech na twarzy Seymoura wyglądała nienaturalnie szeroko. Ktoś, nie przyzwyczajony do półmroku mógłby stwierdzić, iż to jakiś upiór siedzi za barokowo zdobionym biurkiem z kartką papieru w ręku. Mistrz Zrodzonych z Cienia przeczytał wiadomość ponownie. Zaczął oczywiście od części poświęconej wynagrodzeniu, po czym z zadowoleniem kiwnął głową. Wrócił wreszcie do ostatnich zdań listu :
- Sprowadzić go można żywego, lub martwego. Istnieje możliwość, iż Somie towarzyszyć będzie pewna kobieta. W żadnym wypadku nie powinien jej spaść nawet włos z głowy. Soma jest wyjątkowo niebezpieczny, sugerowałbym wysłanie silnego oddziału zabójców.
-Silnego oddziału... – przeczytał na głos Seymour z lekką drwiną w głosie – Silnego oddziału? – powoli wyrecytował każdą sylabę.
Cichy śmiech mistrza został zagłuszony przez szum łez wiecznie płaczącej planety.
|